Jeszcze o III rundzie Przeprawowych Mistrzostw H6. Góry dają klapsa

To nie był nasz dzień... Kiedyś mówiłem, że te góry mogą dać klapsa... i dały! - o trzeciej rundzie PM H6, która odbyła się na torze off-roadowym w Dzikowcu w Górach Sowich opowiada Roman Popławski.

Czekała na nas niespełna 4-kilometrowa pętla, którą mieliśmy pokonywać 2 razy po 3 godziny z godzinną przerwą techniczną. Tor w Dzikowcu znany jest z karkołomnych trawersów i sięgających w niebo podjazdów (z których także zjechać i … wtedy jest strach!). Plus głazy, skały i zmieniająca się pogoda.

Od naszego ostatniego startu minęło trochę czasu, więc w Dzikowcu stawiliśmy się już w piątek, aby od nowa oswoić się z naszą ,,Czarną Perłą”. I dobrze się stało, bo po jazdach testowych okazało się, że nie działa blokada tylnego mostu i trzeba było na ,,cito” wymienić półoś. Czyli wieczór w bazie rajdu spędziliśmy na pracy, przy której integrowaliśmy się z innymi zawodnikami. I… było wesoło!

W sobotę o godzinie dziewiątej, w pełni sprawnym autem stanęliśmy na starcie. Od początku narzuciliśmy duże tempo. Za duże? Już na pierwszej pętli przeżyliśmy zaskoczenie dziwnym zachowaniem auta. Choć podłoże było już nam znane – ROLKA!  Jak to???  Auto dość poważnie ucierpiało, ale ciągle nadawało się do jazdy. Zgięty przedni wahacz nadal się wahał…, więc – jedziemy, tłumacząc sobie. że jesteśmy w górach, czyli dalej od jądra ziemi, a tym samym przyciąganie ziemskie jest tu mniejsze. Morale załogi znacznie spadło, ale „to je rally”.

Jechaliśmy szybko, teren wymagający i za każdym okrążeniem inny, ale dotrwaliśmy do przerwy po trzech godzinach. Ostatnie kółko przed przerwą to już była perfekcja i myśleliśmy, że tak będzie dalej. Przerwa niestety rozbiła nieco skupienie. Starając się utrzymać tempo, znów jechaliśmy szybko, tym bardziej że konkurencja miała tyle samo zaliczonych kółek. Ale auto (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy dla czego) wciąż zachowywało się inaczej nią zwykle. I… na bardzo stromym zjeździe po wystających głazach zdarzyło się coś, co wydawało się niemożliwe, czyli ,,rolka przez przód”. Coś strasznego – odgłos, kiedy klatka gniecie się na nieustępliwych skałach. Trzask pękającej szyby i kilkusekundowy lot, który wtedy ciągnie się jak lot do Moab. Grzechot, huk, strach, czy nadziejemy się na skałę, pień lub złamaną gałąź. Chciałoby się ręką podeprzeć i tak trudno zapanować nad odruchami i utrzymać ręce wewnątrz klatki jak najbliżej tułowia. Po drodze trzeba zgasić silnik i czekać. Że będzie bolało – wiadomo. Nie wiadomo tylko jak bardzo. Wylądowaliśmy na boku. Szok był taki, że nawet nie pamiętamy, kto nam pomógł stanąć na koła. Za luźne pasy i ból kręgosłupa szyjnego (polecam dociągać, ile wlezie).

Tank wygląda jak zjedzony i wypluty przez smoka, ale wszystko działa, więc jedziemy dalej. Mocno zdekoncentrowani, a więc nie trudno o błąd. Wiedzieliśmy, że jednak ciągle jest, o co walczyć, mocno obserwowaliśmy konkurencję. I zamiast pilnować jazdy, trochę rozglądaliśmy się na boki. Dwie rolki… a dla czego nie trzy? Na 40 minut przed końcem najechaliśmy na gałąź i ponownie sprawdziliśmy teorię o mniejszym przyciąganiu ziemskim. Znów leżeliśmy na boku. Niestety znów tak niefortunnie, że bez pomocy nie byliśmy w stanie szybko się podnieść. Sławomir Jabłoński z Radosławem Kozakiem, czyli nasi najgroźniejsi rywale i zwycięzcy tej rundy, oddali nam swój czas i postawili nas na nogi. Za co duże fair play się im należy. W tym momencie mieliśmy już stratę dwóch okrążeń  do prowadzących, więc trzeba było dojechać do mety i zadowolić się drugim miejscem. To oczywiście bardzo dobry wynik, jednak analizując fakty – jechaliśmy najszybciej, ale niestety z przerwami. Trzeba wyciągnąć wnioski.

Już na spokojnie, kiedy jeszcze raz rozłożyliśmy wszystkie zdarzenia na czynniki pierwsze, okazało się, że: ponieważ pętla była bardzo krótka, postanowiliśmy jechać bez koła zapasowego, żeby auto było lżejsze. Jednak ta koncepcja bardzo się nie sprawdziła, bo zmniejszenie masy na tyle samochodu o ponad 40 kg zmieniło jego zachowanie. I tyle…

Jednak rajd uważamy za bardzo udany, bo mimo tylu zdarzeń dojechaliśmy do końca i stanęliśmy na pudle. Tylko przez takie sytuacje można nabrać doświadczenia i choć mamy je spore, to ciągle ten sport daje nowe. Nowe doświadczenia i (jednak) brutalne lekcje.

Auto nie wygląda dobrze, ale do tego został stworzone, żeby robić rzeczy niemożliwe, graniczące z brakiem zdrowego rozsądku, więc z pomocą naszego partnera – firmy ELPIGAZ na pewno wystartujemy w III rundzie POLAND TROPHY DRAGON WINCH, gdzie dokonamy porachunków z górami Sowimi i Dzikowcem, bo tam się ona odbędzie .

Do zobaczenia!
Text: Roman Popławski, fot. Seweryn Panek, AK