Czy jedzie z nami pilot? - Mosso Motorsport na Baja Challenge 2012

Relacja z poprzedniej edycji Baja Challenge, a w szczególności opis startu i fragment, gdzie Tomek gryzł kable zębami, tak się niektórym spodobała, że w tym roku kilka osób aż się dopraszało o podobną relację. Niestety nie udało się zaaranżować sytuacji, gdzie Tomek mógł coś pogryźć, ale to wcale nie oznacza, że było nudno.

Imprezy organizowane przez Andrzeja Derengowskiego na stałe wpisały się w off-roadowe kalendarium w Polsce i cieszą się coraz większym uznaniem i frekwencją – zresztą jak najbardziej zasłużenie. Na tegorocznej Baji pojawiło się jeszcze więcej znanych załóg, a już w zeszłym roku było przecież ciekawie. Zniknęły prawie zupełnie samochody z klasy seryjnej i tzw. T2, za to więcej było T1-ek i klasy Open, gdzie silniki V8 i zawieszenia na coiloverze + drugi amortyzator z bypassami to już praktycznie standard. Nasz Nissan zaczyna powoli wyglądać jak samochód z innej epoki – niemniej niektórym wciąż się bardzo podoba. Polon, jak zwykle przed rajdem, przypomniał nam, że jeździmy na amortyzatorach robionych do szpanowania na plaży w Meksyku. Jednak na cały samochód spojrzał łaskawym okiem i powiedział, że mu się podoba. Tak podbudowani ustawialiśmy się w sobotnie po południe na start.

phoca thumb l IMG 0264Nic nie zapewnia takich emocji jak start równoległy. Według numerów (a dostaliśmy wesołe 222) startowaliśmy z drugiej linii, 5 minut po pierwszej. Konkurentów ustawionych po obu stronach wolałem nawet nie analizować, żeby się nie zdeprymować. Na szczęście startowanie mam już opracowane. Szczegółów nie będę zdradzał, bo jak się dowiedziałem moje teksty zdarza się przeczytać konkurencji. W każdym razie mój system działa, jakbym miał system „launch control” w nodze.

Gdy flaga poszła do góry, wyrywamy do przodu jak pies zerwany ze smyczy, a kątem oka widzę, że wyprzedza mnie tylko holenderski Tomcat z 5-litrowym silnikiem. Wciskam pedał gazu tak mocno, że o mało nie przebijam się z nim przez gródź do silnika. Niewiele to pomaga i Tomcat pozostaje niedościgniony. Myślę sobie i tak nie jest źle – z tyłu został nawet Paweł (Oleszczak). Po chwili zaczynają się pierwsze muldy i pierwszy zakręt. W tym momencie wyprzeda mnie po zewnętrznej zielony Patrol załogi Oleszczak/Chełmicki i to z taką szybkością, że aż robi mi się głupio. Moja pycha zostaje skarcona. Za chwilę z drugiej strony T1-ka Mariusza Ryczkowskiego. Niedługo po starcie wyprzedzają mnie także jeszcze dwa inne pojazdy Wrangleropodobne, w stylu dawnych rempstówek – wyraźnie lżejsze od Nissana. Nawet nie próbuję ich ścigać póki trasa się nie wyrówna. Myślę sobie: więcej tak szybko nie startuję, na morale lepiej wpływa wolniejszy start i późniejsze wyprzedzanie. Na szczęście niedługo potem jednego konkurenta mijam, gdy leży na boku, a drugiego jakiś czas później, gdy stał przy trasie na skutek jakiejś awarii. Takich przypadków będzie zresztą więcej.

Pętla jest bardzo wymagająca dla samochodów i kierowców – długie i szybkie proste w lesie przeplatają się z bardzo dziurawymi, wyboistymi i piaszczystymi odcinkami. Do tego zmienna pogoda – raz słońce, raz deszcz, a raz nawet grad.

Na drugim okrążeniu Tomek informuje mnie, że musi wysiąść - odzywa się choroba lokomocyjna, której nabawił się na nocnym odcinku MT Rally (to nie żart). Przez chwilę zastanawiam się, czy regulamin na to zezwala, ale że nie przypominam sobie zapisu - "zakaz wysadzania pilota w lesie" i ponieważ przejechaliśmy już jedno pełno okrążenie, to jakoś sobie poradzę bez nawigacji. Nie ma sensu znęcać się nad chorym pilotem. Tomek wysiada. Dziwnie jakoś tak - cicho i smutno bez pilota, nikt nie nadaje do słuchawek interkomu. Na szczęście po kolejnym okrążeniu Tomek pojawia się przy trasie, co ciekawe w innym miejscu niż go wysadziłem i wskakuje do samochodu z powrotem. Robimy kolejne okrążenie i znowu musi mnie opuścić. Żeby znaleźć jakieś plusy tego wszystkiego wmawiam sobie, że samochód lżejszy o 80 kg na pewno lepiej jeździ. Gorzej jest za to przy skokach - przy efektownej, betonowej hopce (tam gdzie został nakręcony słynny już na YouTubie film, gdzie Robert z Dominikiem po skoku zahaczają o drzewo i urywają most) także znosi mnie w lewo. Pół metra dalej w las i bym podzielił los wspomnianej przed chwilą załogi. Ale co przeleciałem, to moje – nie wiedziałem nawet, że Nissan tak potrafi (mój skok docenił także montażysta promocyjnego filmu zespołu RMF 4 Racing Team i wplótł go pod koniec materiału, który także można znaleźć na YT). Moją chwilową jazdę bez pilota dostrzega także jeden z naszych konkurentów - Jurek Bodzioch, który żartuje, że zgłosi protest za nieregulaminowe odciążenie samochodu. Tak czy inaczej, raz lżejsi, raz ciężsi, przejeżdżamy w sobotę wszystkie 5 okrążenia.

Starty po południu (rano ruszają motocykle i quady) dają czas na wyspanie się załogom samochodowym, co z kolei powoduje pewne wyluzowanie, żeby nie powiedzieć rozpasanie w godzinach wieczornych. I tak jest właśnie z soboty na niedziele. Do późnej nocy oglądamy z Robertem Kuflem filmy z amerykańskiego Baja 1000, dyskutując nad przyszłością i rozwojem rajdów 4x4 w Polsce. Potem jest mniej konstruktywnie... Pamiętam wielkie ognisko zrobione na grillu, Jurka noszonego na baranach przez Chermola i przewracanie (turlanie) na bok jego Adeli. Chodziło chyba o dostanie się do skrzyni biegów, ale nie jestem pewien... (dla tych co nie wiedzą: Adela to samochód – żeby nie było nieporozumień).

W niedzielę startujemy według generalnych czasów z dnia poprzedniego. Mieliśmy 8. czas w generalce i 5. w klasie Open. Tak nijako – ani dobry, ani zły, nie wiadomo co z tym robić dalej – walczyć o pudło w klasie, czy odpuścić i po prostu dojechać z tym wynikiem, oszczędzając samochód. Najbliższe dwie załogi dzielą od nas minuty, także zwycięża duch walki! Nasza ekipa słysząc, jak mi się dobrze jechało dnia poprzedniego bez pilota, wpada na pomysł, żeby odciążyć maksymalnie samochód. Odkręcają koło zapasowe, wyrzucają hi-lifta, narzędzia, odkręcają maskę, w ostatniej chwili udaje mi się uratować drzwi. Przed startem jadą jeszcze na stację zatankować paliwa – ma wystarczyć na styk na 5 okrążeń, czyli 100 litrów. W tym czasie Tomek zjada całą paczkę (dosłownie) tabletek na chorobę lokomocyjną. Chwilę po starcie wiem, że lekarstwo działa – forma mu wyraźnie dopisuje, popędza mnie jak woźnica kobyłę – „szybciej, szybciej, dawaj, dawaj, napieraj, nie op… się!” Po wczorajszych dolegliwościach nie ma śladu. Napinam tak, że na wybojach organy wewnętrzne obijają mi się o kręgosłup, a on znieczulony tym locomotivem jeszcze na mnie pokrzykuje. Do tego samochód wydaję się naprawdę wyraźnie lżejszy. Przynosi to efekt, bo po półtora okrążeniu doganiamy jakąś T1-kę. Pewnie miała jakieś problemy, ale to nieważne, wyprzedzanie to wyprzedzanie – podnosi morale i napędza szybszą jazdę. Zbliżamy się do miejsca, gdzie jest dużo kibiców i media – myślę sobie: idealnie, tam ich wyprzedzę, będzie spektakularnie. W tym momencie silnik przerywa po raz pierwszy, za chwilę po raz kolejny i wyraźnie zaczyna tracić moc. W głowie pojawia się mętlik – co tym razem? – znowu masa się odkręciła? komputer szwankuje? Patrzę na zegary i już wiem – ciśnienie paliwa spadło do 3 barów i to jeszcze nie koniec. Załączam drugą pompę - bez zmian, spada dalej, już 2 bary w układzie. Aaaaa - zgubiliśmy paliwo!

W miejsce, gdzie stoi tłum kibiców gotowych robić zdjęcia i filmy, wjeżdżamy z prędkością 5 km/h, kaszląc na resztkach oparów. Zjeżdżamy na pobocze i samochód wydaje ostatnie tchnienie. Robi się małe zbiegowisko, ludzie pytają, co się dzieje. Szukamy, gdzie mamy ten wyciek, ale nic nie widać, no cóż pewnie wszystko uciekło i już nie ma co ciec. Dzwonimy po chłopaków, żeby przywieźli paliwo – przynajmniej zobaczymy którędy wycieka. Pojawiają po około 20 minutach, ale ten, co tankował samochód rano, minę ma nieciekawą. W końcu, któryś wypala – rano ZAMIAST STU LITRÓW ZATANKOWALI ZA STO ZŁOTYCH!!! Szok! Śmiać się czy płakać? Wolę to pierwsze - nic innego nam nie pozostaje, więc śmiejemy się ze wszystkimi w około – przynajmniej co opowiadać będzie. Już wiem, dlaczego tak lekko mi się jechało, to nie brak maski tylko zamiast 100 litrów w zbiorniku mieliśmy... 18!

Ruszamy w końcu dalej, ale jak pech to pech – gdy zamykamy drugie okrążenie, pęka przewód hamulcowy. Chcemy się poddać, bo to centralny odchodzący od trójnika na moście - akurat tego na wymianę nie mamy. W strefie serwisowej ekipy, które z nami sąsiadują: Rayo i Remx, zgodnie stwierdzają, że mamy nie pękać, bo pomogą i poszukają takiej części u siebie. Po chwili Remek znajduje dokładnie taki przewód i zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, jego ekipa przeprowadza u nas szybką wymianę i uzupełnia płyn. „I love this sport” – za takich ludzi, za takie podejście. Dziękuję Panowie!

Szkoda jednak, że nie możemy tego wykorzystać w 100 procentach, bo na kolejnym okrążeniu pęka rama przy mocowaniu panharda i to już ostatecznie pokonuje naszego Nissana, który musi grzecznie wrócić na lawetę.

Na szczęście zanim się to stało, zdążyliśmy się już trochę wyjeździć. Impreza zarówno sportowo, jak i towarzysko – jak zwykle super! Z jazdy w różnych konfiguracjach odciążenia (a to bez pilota, a to bez paliwa i gratów) Baja Challenge wskazała nam drogę, którą zamierzamy podążać, aby być szybszym – Nissan musi pójść na dietę!

Text: Janusz Ellert, fot. Gosia Gongolewicz, Arek Kwiecień - relacja pochodzi z bloga Mosso Motorsport prowadzonego na forum.terenowo.pl