Yamaha Off-Road Experience 2010 - bieszczadzka przeprawa

październik 03, 2010
Pierwsza edycja Yamaha Off-Road Experience za nami! Wrażeń z nocnej jazdy po połoninach i widocznych za dnia błotnistych kałuż i rwących potoków długo nie zapomni blisko stu uczestników, ich rodziny i znajomi, którzy w ostatni weekend września wzięli udział w bieszczadzkiej przeprawie.

Na zaproszenie Yamahy do wspólnej zabawy w terenie odpowiedziało mnóstwo chętnych. Tym więcej, że warunkiem udziału w imprezie było posiadanie quada lub motocykla terenowego dowolnej marki. Do Stężnicy pod Baligrodem zjechali się więc właściciele Grizzly, WR-ek, YZ, małych i dużych Tenere i wszelkiego innego sprzętu przeznaczonego do jazdy poza szlakiem. Leśny parking zamienił się w park maszyn, w którym odbywało się mycie i tankowanie motocykli, zbrojenie ATV, przymierzanie buzerów i kasków. Podczas rejestracji uczestników organizatorzy – ekipa dealera Yamahy Ring Road – dwoiła się i troiła. „Poproszę o nazwisko. Tam odbierzesz pakiet startowy. Jaki rozmiar nosisz?” Każdy uczestnik dostał waypointy, naklejki na pojazd, okazjonalny Tshirt. Ludzie rozpoznawali się i radośnie witali, przekrzykując pomruk pracujących silników w pojazdach. Po chwili wszyscy czuli się częścią jednej wielkiej off-roadowej rodziny.

Pracowita noc
O godzinie 20 Łukasz Dawidowski zebrał wszystkich na wieczornej odprawie. Opisał teren, stanowiący kwadrat 10 x 10 km, legalnie przygotowany na imprezę, i trasy – lżejszą, turystyczną, w której grupę prowadził instruktor, i zaawansowaną Adventure, osobne dla ATV i motocykli. Łukasz przedstawił zasady bezpieczeństwa i sześcioosobową ekipę GOPR. Zaraz potem pierwsi chętni mogli wypróbować możliwości pojazdów i swoje własne podczas nocnej jazdy. I poczuć adrenalinę, gdy w mroku, tuż przed startem pracuje kilkadziesiąt silników, a park maszyn jest oświetlony reflektorami. Jeszcze ostatnie sprawdzenie sprzętu i uczestnicy ruszyli w ciemną noc. Trasa prowadziła wyznaczonymi drogami przez bieszczadzkie połoniny i gęsty las. W nocy jednak w świetle gwiazd i reflektorów widać było zaledwie kilka następnych metrów gliniastego błota do pokonania. To dopiero było wyzwanie!

Z Warszawy na kołach WR250R
Podczas gdy amatorzy jazdy po zmroku walczyli w kałużach, pozostali uczestnicy integrowali się w ośrodku Natura Park. To właśnie tu w hotelu i domkach kempingowych organizatorzy kwaterowali gości. A że przyjechało wielu, liczyło się każde wolne łóżko. Im ciaśniej się robiło w hotelu i w domkach, tym weselsza była atmosfera. Na korytarzach stały kaski, buty, na łóżkach porozrzucane zbroje i kurtki na rano. Na tarasach gwar, na parkingu ruch, i choć noc była coraz późniejsza, a niektórzy mieli za sobą nawet pół tysiąca kilometrów, wciąż jeszcze długo nie gasły światła. „Sto lat się nie widzieliśmy!”. Z Płocka przyjechali na Super Tenerach, z Warszawy na kołach WR250R, człowiek z Poznania przywiózł Grizzly na przyczepie, byli ludzie z wybrzeża i z okolic Rzeszowa. „Od dwóch miesięcy czekam na tę imprezę! No to jutro szykuje się niezła jazda!”…

Glina klei się do opon
W sobotę rano po zabłoconych kurtkach i kaskach widać było, kto poprzedniego dnia zrobił nocną rundę. Ale wszystkie maszyny lśniły, gotowe do dalszych przepraw. Łukasz podzielił uczestników na grupy. Masz doświadczenie? Jedziesz w Adventure, na roadbooku wgranym do własnego GPS i zbierasz punkty na waypointach na trasie. Nie czujesz się pewnie w terenie? To ruszaj z grupą turystyczną prowadzoną przez instruktora. O 9.30 wszyscy odpalili swoje quady, kopniakami uruchomili crossy. Tomek Trautman z Yamahy gonił uczestników Rhino. Musiał jechać spokojnie, bo na pokładzie miał fotografa Piotra Łazęckiego. Ale na pierwszym podjeździe koło osunęło się, Rhino oparło się bokiem na koleinie. Zalała ich fala błota. Piotrek wyskoczył i w ostatniej chwili uratował aparat przed utopieniem. Minęli ich motocykliści, nagle jeden wpadł w dół, przekoziołkował przez kierownicę i wylądował w kałuży. Pod wodą zarysował się kształt ramy WR250R. Dalej chwila spokoju, czas na podziwianie otwartych łąk otoczonych górskimi masywami, potem uczestnicy wjechali w ciemny las. Trasa biegła wyznaczonymi drogami, a i tak nie było łatwo. Gliniaste błoto kleiło się do opon, motocyklistom coraz trudniej było utrzymać pion. W grupie quadowej trwała współpraca – na każdym ostrym podjeździe szły w ruch wyciągarki, przydawały się pomocne ręce. Wczesnym popołudniem przemoczeni i już trochę zmęczeni uczestnicy zjechali się na obiad. Wszyscy razem, w pobliżu dymiących retort jedli kultowy bigos – typowy off-road.

Wyścig w strumieniu
Po lunchu odbyła się próba czasowa drogą prowadzącą przez stromy podjazd i dalej górskim potokiem. Zawodnicy jechali pod prąd nurtu, więc dobrze widzieli podjazd pod nieduży wodospad. Ale znajdującego się tuż za nim dołu już nie. Mariusz Łowicki ze Ścigacza wspiął się motocyklem po kamieniach, ale zaraz potem przeleciał nad kierownicą i wylądował w wodzie. Na szczęście za chwilę znów wsiadł na kozę. W cuglach czasówkę wygrał mistrz Polski i wicemistrz Europy enduro Łukasz Kurowski na seryjnej WR250R. A jednak da się! Popołudniu Łukasz szkolił motocyklistów z jazdy enduro. Patykiem bił krnąbrnych po tyłkach. „Nie siedź! Popraw pozycję!” – niby wszystko w żartach, ale każdy starał się przybrać odpowiednią pozycję i jak najwięcej skorzystać z lekcji. W końcu Yamaha Off-road Experience to nie tylko zabawa – to także doszkalanie swoich umiejętności pod okiem profesjonalistów!

O co chodzi w off-roadzie
Jazdy trwały aż do kolacji. Wieczorem przy żeberkach uczestnicy jeszcze raz przeżywali cały dzień. Trudny trawers, podjazd, przekoszony zakręt, kałużę głęboką na pół metra i niespodziewaną wywrotkę. Piotrek i Filip z Uhma Bike chodzili dumni – nikt nie wierzył, że pokonają trasę na „ośkach” – quadach z napędem na jedną oś. Yamaha wręczyła nagrody – za czasówki, największemu pechowcowi oraz zawodnikowi, który przyjechał w Bieszczady z najdalej oddalonej miejscowości. Wyróżnień było dużo, powoli schło błoto na kurtkach, wszyscy robili się senni. Przecież jutro też jest dzień i niedzielne jazdy dla tych, którzy jeszcze nie mają dość bieszczadzkiej przeprawy. „Szkoda, że nie spadł deszcz – dodał na koniec Łukasz Dawidowski. – Byłoby jeszcze trudniej, ciężej i gorzej, a przecież o to chodzi w off-roadzie!”.
Joanna Kazanecka, Fot. Piotr Łazęcki