Welcome to the jungle - Rainforest Challenge 2007

Woda była wszędzie. Strumieniami lała się z nieba, zamieniając górską ścieżkę w potok głębokiego po kolana błota. Wciskała się do naszych śpiworów i rzeczy osobistych. Unieruchamiała auta i sprzęt elektroniczny. Rady nie dali jej nawet czołowi kierowcy terenowi świata, którzy rzucili rękawicę naturze, startując w malezyjskim rajdzie Rainforest Challenge. Nie pomogły im najwyższej klasy terenówki wyposażone w wyciągarki, zwolnice i kilkusetkonne silniki. Bezradni byli nawet tutejsi zawodnicy, którzy doskonale znają realia Lasów Deszczowych i wiedzą, czego się można spodziewać podczas trwającej obecnie pory monsunowej. Wystarczyło, aby przez kilka dni natura “pokropiła” wodą, a człowiek stał się bezradny.  

TEXT I ZDJĘCIA: Arek Kwiecień / Sigma Pro - relacja opublikowana na portalu Gazeta.pl

Z ziemi polskiej do malezyjskiej (29.11.2007)

Polski zespół Land Serwis Team po kilkudniowej podróży z przystankami (krótszym - w Amsterdamie i dłuższym - w stolic Malezji, Kuala Lumpur) dziś dotarł na start rajdu Rainforest Challenge, który cieszy się opinią jednego z najtrudniejszych ekstremów na świecie. Na zawodników, którzy (z własnej woli!) ściągają tu z całego świata, czeka ponadtygodniowa przeprawa przez malezyjską dżunglę, w upale, błocie i przy nieprzerwanie padającym (z większym bądź mniejszym natężeniem) deszczu. Prolog, który rozpocznie zawody, zaplanowano na sobotni poranek.

Tegoroczna impreza odbywa się pod hasłem "Dekady z Rainforest Challenge" (po raz pierwszy rajd zorganizowano w roku 1997), dlatego organizatorzy dokładają starań, aby nikt nie mógł im zarzucić braku gościnności. Hotel, w który odbyło się zgrupowanie zawodników, leżał u samych stóp  gigantów architektury - słynnych wież Petronas Towers o wysokości - bagatela - 452 m. Niemal codziennie mają miejsce kolejne bankiety powitalne i spotkania z oficjelami - czasem można mieć wątpliwości, czy znajdujemy się na rajdzie ekstremalnym, czy ekskluzywnej wycieczce do dalekiej Azji. Ale będzie tak tylko do czasu - z chwilą, gdy zawodnicy zapuszczą się w dżunglę, rozpoczną walkę o przetrwanie, a dotychczasowe atrakcje staną się już tylko wspomnieniem, motywującym ich, aby się nie poddawać.

Polacy z Land Serwis Teamu we środę odebrali swoje auta z portu, gdzie dotarły po trwającej blisko miesiąc podróży przez morza i oceany. Niemal całą resztę dnia zajęło im pakowanie samochodów, w których musiał się pomieścić tygodniowy prowiant, niezbędne narzędzia, części zapasowe i rzeczy osobiste. Oba Land Rovery w trakcie rajdu będą bowiem służyły nie tylko do ścigania się na oesach, ale również do długiej i wyczerpującej jazdy przez dżunglę. Zawodnicy będą musieli liczyć na własne siły i zaradność - nikt im nie pomoże naprawić samochodu, ani ich nie nakarmi. O wszystko muszą sami się zatroszczyć.

- W tym roku może być naprawdę ciężko - mówi Marek Janaszkiewicz, który wraz z żoną Agnieszką w rajdzie startuje już po raz szósty. - Z tego co słyszałem od organizatorów, trasa będzie podobna do tej z roku 2005, na której znajdowało się mnóstwo wodnych przeszkód. Teraz podobno tam mocno pada, poziom wody się podniósł, więc czeka nas niełatwe zadanie... Przed dwoma laty z piętnastu samochodów, które wjechały do dżungli, do mety dotarło zaledwie pięć. Innym skończyło się paliwo, zabrakło racji żywnościowych, auta odmówiły posłuszeństwa... Zawodnicy ewakuowali się z dżungli pieszo, a swoje samochody odzyskali dopiero po zakończeniu rajdu. W tym roku zapowiada się równie ciekawie...

Zdaniem doświadczonych zawodników "kłopotem" w tym roku może być również duża liczba rajdówek zgłoszonych do startu. - Większość trasy pokonujemy w kolumnie i jeśli jedno auto ma problemy, pozostałe muszą czekać, bo nie ma jak go wyminąć - mówi polski kierowca. - Czasem noc zastaje nas "w trasie". Zdarzały już nam się noclegi obok auta, które przypinaliśmy wyciągarką do drzewa, aby mieć pewność, że rano będzie nadal stało w tym miejscu, a nie stoczy się po stromiźnie, którą właśnie z trudem pokonaliśmy.
Piątek będzie ostatnim dniem "wolnym", w czasie którego auta przejdą badania techniczne. Pomimo komfortowych hoteli i świetnego wyżywienia wszyscy już nie mogą się doczekać sobotniego prologu i rozpoczęcia walki z dżunglą. Czemu się tu dziwić? Off-roaderzy lubią przecież mawiać, że "im gorzej, tym lepiej"...

U wrót tropikalnego piekła (02.12.2007)

Żar lejący się z nieba i zwały błota to cechy charakterystyczne prologu, który rozpoczął ekstremalny rajd Rainforest Challenge w Malezji. Tylko nieliczni poradzili sobie ze wszystkimi przeszkodami, jakie wyznaczył im organizator. Wielu poważnie uszkodziło auta; jeden z teamów w nocy wymieniał nawet silnik. A była to dopiero przygrywka...

"Daniem głównym" rajdu będzie ponadtygodniowa przeprawa przez tropikalną dżunglę. Jeden z zapowiadanych etapów będzie trwał aż trzy dni, w czasie których zawodnicy pokonają zaledwie... piętnaście kilometrów (!) trasy. To pokazuje, jak trudne czeka ich zadanie...  Wiele mówią już same nazwy poszczególnych etapów: "Schody do piekieł", "Strefa mroku" czy "Terminator", które - jak twierdzą ci, którzy już tu startowali - nie zostały im nadane przypadkowo.

Już rozegrany w czasie pierwszych dwóch dni prolog (w sumie sześć odcinków specjalnych) pokazał, że malezyjski ekstrem zasłużenie cieszy się opinią jednego z najtrudniejszych na świecie. W słonecznym skwarze na oczach kilku tysięcy widzów czterdzieści zespołów reprezentujących kilkanaście krajów świata (w tym Polskę) rywalizowało na technicznych oesach - krótkich, czasem nawet kikudziesięciometrowych, ale niezwykle "sytych". Nad ich ukształtowaniem długo pracowały koparki, wyrabiając ogromne doły i wyrwy - reszta była już dziełem natury, która ulewnymi deszczami dodatkowo "zmodyfikowała" przeszkody.

- To było wyjątkowo trudne odcinki - mówi Piotr Kowal z Land Serwis Team, należący do najlepszych kierowców przeprawowych w Polsce, który w Malezji startuje Range Roverem. - Jednego z oesów przez cały dzień nie była w stanie pokonać żadna z załóg. Wszystkim kończyły się limity czasu, lub utykali w takim miejscu, skąd już nie mogli się wydostać. Dopiero wieczorem udało się z nim rozprawić malezyjskiemu kierowcy.

Pełne łopaty roboty
Nieszczęśników, którzy ugrzęźli na trasie, z opresji ratowały dwie potężne koparki na gąsienicach, które przez cały dzień miały pełne "łopaty" roboty. Nie tylko wyciągały auta, ale czasem prostowały np. pogięte kotwice, które służyły zawodnikom do podpinania lin wyciągarek. Kłopoty z kotwicami miały między innymi obie polskie załogi. - Mamy ciężkie auta i mocne wyciągarki mechaniczne - kotwice nie radzą sobie z takimi siłami - wyjaśnia Marek Janaszkiewicz.

- Staramy się jechać spokojnie. Mamy stosunkowo ciężki i długie auto, którym dosyć trudno manewrować - uspokaja Piotr Kowal. - Ale i tak jesteśmy zadowoleni, bo zaliczyliśmy cztery z sześciu oesów.

Nieco gorszy wynik uzyskała druga z polskich załóg - Marek i Agnieszka Janaszkiewczowie, która choć należy do weteranów Rainforest Challenge, w całości ukończyła jeden odcinek, ale zdobyła punkty za pokonanie znacznej długości kolejnych czterech oesów. Pani Agnieszka - jedyna kobieta startująca w rajdzie - w międzyczasie stała się ulubienicą fotoreporterów, którzy z upodobaniem robili zdjęcia drobnej pilotce zmagającej się z ciężką kotwicą.

Ssangyong wkracza do akcji
Dwudniowy prolog pokazał, które załogi będą liczyły się w walce o zwycięstwo, a które przeprawę przez Lasy Deszczowe traktują bardziej jako przygodę. Faworytami są na pewno Malezyjczycy. Jadą lekkimi autami (najczęściej Toyotami BJ), wyposażonymi w kilkusetkonne silniki, wyciągarki mechaniczne (czasem nawet dwie!) oraz zwolnice (dodatkowe przekładnie przy mostach napędowych, zwiększające moment obrotowy i podnoszące prześwit auta). Z drugiej strony zdarzają się auta słabo przygotowane, lepiej prezentujące się niż faktycznie jeżdżące. Ewenementem jest zwłaszcza "ekstremalny" Ssangyong Action Sports, który wyraźnie odstaje od reszty samochodów, ale za to pachnie nowością i świetnie wygląda.

Po prologu na zawodników czeka dżungla, gdzie nie ma łączności, prądu ani zdatnej do picia wody. Odtąd przez cały tydzień trzeba liczyć na własne siły, potrafić samodzielnie naprawić samochód, przygotować jedzenie i nocleg. A przede wszystkim nie poddać się w walce z własnymi słabościami i niedoskonałościami swego pojazdu.

3, 2, 1... start! (05.12.2007)

Rano budzą nas mrówki, które bezlitośnie wkradają się do śpiworów, oraz huk petard mających odstraszyć tygrysy (!). W nocy trudno spać, gdy z rozciągniętej na bambusach prowizorycznej płachty nieustannie kapie woda. W ciągu dnia chwytamy się wszelkich sposobów, by choć trochę ochłodzić ciała rozpalone lejącym się z nieba żarem. Oto "uroki" Rainforest Challenge, na który - mimo tych wszelkich niedogodności - co roku przyjeżdża kilkadziesiąt załóg off-roadowych z całego świata.

Po prologu, który rozegrano w weekend, niedzielnym popołudniem rajdowa kawalkada zanurzyła się w dżungli. Mieliśmy szczęście, bo póki co z zapowiadanych deszczów skropiło nas zaledwie kilka mżawek. Dlatego kilkudziesięciokilometrowa trasa do pierwszego obozu żadnemu z kierowców nie sprawiła większych problemów. Tylko jeden pechowiec zapięty dla bezpieczeństwa na wyciągarce, stojąc na stromym podjeździe, musiał wymienić koło w swoim aucie. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby pogoda nie była dla nas taka łaskawa... Pomimo w miarę suchej nawierzchni obładowane samochody wspinały się na podjazdach, wykrzesując resztki mocy z silników i korzystając ze wszelkich dobrodziejstw techniki, w jakie wyposażone są prawdziwe terenówki - napęd 4x4, reduktor, a nawet blokady dyferencjałów. Przeprawa trwała już nocą i może to dobrze, bo nikt z nas nie widział, jak głęboka jest przepaść pod zdewastowanym mostem z bali, na którym auta niebezpiecznie ściągało w prawo...

Do obozu, który został rozbity na gliniastej polanie przeoranej wyschniętymi korytami strumieni, w sumie dotarło ponad sto aut. Czterdziestu rajdówkom towarzyszą jeszcze samochody organizatorów oraz wozy prasowe, które - choć z powodzeniem mogłyby startować w rajdach przeprawowych (wszystkie są nieźle wyposażone) - później mają jednak zawrócić, bo trasa stanie się dla nich za trudna.

Terenowe motorówki
W poniedziałek rozegrano dwa kolejne oesy. Pierwszy polegał na przejeździe korytem rwącej rzeki, której nurt krył skalne głazy. Najlepsze załogi około dwustumetrowy odcinek pokonywały w tempie sportowej motorówki, przeskakując po skałach i wzbudzając kilkumetrowe fale. Inni znacznie dłużej marudzili w wodzie, która zalewała im silniki i dostawała się do wnętrza kabiny. Jedynym ratunkiem była wówczas wyciągarka. Kilka załóg poddało się, widząc, że nie wydostaną się o własnych siłach - wówczas z opresji ratował je samochód organizatora.

Drugi odcinek miał charakter sprinterskiej przeprawy przez dżunglę. Auta pokonywały serię parumetrowych, ale za to niemal idealnie pionowych podjazdów i zjazdów, czasem podrywając koła w strzelistej świecy, a czasem haniebnie wywracając się na bok.

Oba zadania nie sprawiły większych trudności załogom z polskiego Land Serwis Teamu. Defender małżeństwa Janaszkiewiczów na chwilę ugrzązł w wodzie, ale z pomocą wyciągarki szybko ruszył w dalszą drogę. Monstrualny Range Rover duetu Kowal - Babicz (to jeden z największych pojazdów uczestniczących w rajdzie) w pewnym momencie zaczął niebezpiecznie balansować na jednym ze stromych zakrętów, ale szybka interwencja pilota, który zawisł nad tylnym kołem, pozwoliła Polakom zjechać bezpiecznie na dół.

Ucho igielne
We wtorek znów przemierzyliśmy kilka kilometrów dżungli, aby dotrzeć do zbiegu rzek, gdzie na zawodników czekały dwa kolejne oesy. Nie byłoby przesadą stwierdzić, że gdyby organizator chciał rozegrać cały rajd w jednym miejscu, dżungla dostarczyłaby mu wystarczającej ilości piekielnie ciężkiego terenu...

Przygotowane odcinki specjalne były próbami już najwyższej klasy. Auta z rzeki wspaniały się przy pomocy wyciągarek na pionowe zbocza, które czasem miały nawet kilkanaście metrów długości. Podczas zjazdów samochody nurkowały silnikami w dół, tak że czasem tylne koła odrywały się od podłoża. Nikt z obserwujących nie zazdrościł tych przeżyć kierowcom, którzy tylko dlatego nie leżeli na przednich szybach swoich pojazdów, ponieważ byli mocno przypięci pasami bezpieczeństwa.

Na oesach trwa zażarta walka pomiędzy czołowymi załogami malezyjskimi. Sporo tutejszych załóg jedzie autami z "podkręconymi" do 300 KM silnikami Toyoty Supry, co sprawia, że ich przejazdy są niezwykle widowiskowe, a zarazem pełne kunsztu. Polacy nie dysponują aż taką mocą, w dodatku ich samochody są znacznie cięższe, dlatego starają się wykorzystywać swój największy atut, czyli wysoką technikę jazdy.

Nikt nie dawał szans naszemu Range Roverowi w starciu z wysokimi stromiznami, ale posiłkując się wyciągarką mechaniczną, a potem asekurując się taśmą, Piotr Kowal i Włodzimierz Babicz ekspresowo, a zarazem z gracją bez kłopotu pokonali pierwszy oes, który nie sprawił też większych problemów Markowi i Agnieszce Janaszkiewiczom.

Na drugim odcinku wyzwaniem był wyjazd z rzeki wprost na kilkumetrową skarpę, gdzie trzeba było się zmieścić pomiędzy dwoma drzewami z rozrośniętymi korzeniami. Większość aut wjeżdżając kołem na korzeń, klinowała się dachem o sąsiednie drzewo. Jedni dodawali wówczas gazu defasonując dach lub uszkadzając zawieszenie, inni kombinowali przy pomocy wyciągarek, trapów, a nawet podkładając pod koła olbrzymie głazy czy konary drzew. Defender Polaków po heroicznej walce jego pilotki przecisnął się między drzewami i wpadł na metę tuż przed końcem wyznaczonego czasu. Jako ostatni tego dnia, już przy zapadającym zmroku, na trasę wyruszył Range Rover z Land Serwisu, któremu - z racji potężnych gabarytów - nikt nie dawał szans na pokonanie "igielnego ucha" (którego czasem nie pokonywały nawet maleńkie Samuraie). Polacy pokazali klasę, umiejętnie podciągając się na dwóch wyciągarkach i przedostając się przez przeszkodę niemal bez zarysowania lakieru. Operacja ta zabrała im jednak wiele cennego czasu i choć najgorsze było już za nimi, nie zdążyli dotrzeć do mety na czas. W nagrodę zebrali jednak oklaski od widzów będących pod wrażeniem ich wyczynu.

Wtorkowym wieczorem polski zespół rozdzielił się - część z nas nie mogła wytrzymać oryginalnego "zapachu", która wydzielała kolacja naszych sąsiadów z Tajlandii i nocą udała się do kolejnego obozu. Samotny przejazd przez mroczną dżunglę pod bajecznie rozgwieżdżonym niebem z pewnością na długo zapadnie nam w pamięci...

W Jądrze Ciemności (13.12.2007)

Po serii odcinków specjalnych, które rozegrano przy dość niezłej jeszcze pogodzie, 6 grudnia zawodnicy zanurzyli się w "Strefę Cienia" dżungli Terengganu. Czekała na nich około czterdziestokilometrowa trasa podzielona na dwa etapy. Na pokonanie pierwszego, 25-kilometrowego dostali od dwóch do trzech dni - tu właśnie mieli zmierzyć się z odcinkami o posępnych nazwach, takich jak "Predator" czy "Terminator"...

Z chwilą, gdy zawodnicy stanęli na starcie, rozpoczęła się ulewa, która odtąd już ich nie opuściła. Z nieba lały się potoki wody, które czasem zamieniały się w "zwykły" deszcz bądź mżawkę (w tych rzadkich momentach cieszyliśmy się, że "nie pada"). Przy temperaturze sięgającej ponad 20 stopni Celsjusza (to był podstawowy powód, dla którego wybrałem się do Malezji w ucieczce przed zimową pluchą...) było nie tylko mokro, ale i niezwykle wilgotno.

Jako pierwsi na trasę ruszyli Polacy z Land Serwis Teamu, którzy aby zająć tak dobre miejsce na starcie, zerwali się z łóżek o bladym świcie. Już pierwszy podjazd pokazał, że przeprawa przez dżunglę w tak ciężkich warunkach będzie piekielnie morderczym zadaniem. Wszyscy spodziewali się jednak trudnego rajdu, więc nie było mowy o walkowerze. Range Rover Piotra Kowala i Włodzimierza Babicza a tuż za nim Land Rover Defender małżeństwa Agnieszki i Marka Janaszkiewiczów dzielnie parły do przodu, dosłownie walcząc o każdy metr trasy (a w zasadzie błota). Droga zamieniła się bowiem w potok kleistej mazi, która zalepiała opony i więziła nogi pilotów. Auta pokonywały spore fragmenty za pomocą wyciągarek, których czasem nie było gdzie zapiąć. Wokół rosły niemal wyłącznie bambusy i tylko z rzadka trafiały się solidniejsze drzewa. Spływająca woda szybko drążyła koleiny, w których bezradne stawały się - najlepsze na świecie - "błotne" opony Simex Extreme Trekker (wyposażonych w nie było ponad 90% załóg). Najgorsze jednak było to, że trasa nieustannie pięła się ku górze. Gdy docieraliśmy do zakrętu, za nim ukazywał się kolejny stromy podjazd - i tak bez końca.

Jedynymi zawodnikami, którzy dotrzymywali kroku naszym reprezentantom, byli Malezyjczycy - pięć tutejszych załóg, w tym zwycięzcy poprzednich edycji RFC (jechali oni jednak dużo lżejszymi i znacznie mocniejszymi autami, w przeciwieństwie do Polaków, którzy cały swój ekwipunek musieli wieźć ze sobą). Ich Toyoty BJ oraz Jeepy CJ napędzane były silnikami z Toyot: Supra oraz MegaCruiser. Wiele podjazdów, na których inni zawodnicy męczyli się z wyciągarkami, oni pokonywali mocniejszym wciśnięciem pedału gazu. Aby ich nie blokować, Polacy przepuścili Malizejczyków przed siebie.

Wkrótce zapadł jednak zmrok, a ponieważ azjatyccy kierowcy nie lubią jeździć w ciemnościach, rozbili prowizoryczny obóz przy drodze. Polacy znów znaleźli się na czele stawki, ale w obliczu potężniejącej zawieruchy i kolejnego megapodjazdu, także postanowili udać się na mokry "spoczynek" w towarzystwie dokuczliwych komarów. Niemal całą noc pełne ręce roboty miał nasz mechanik - Łukasz Nawalany - cichy bohater polskiego zespołu, który nie dość, że nieustannie pomagał pilotom w ich niewdzięcznej pracy na trasie, to jeszcze dbał o kondycję pojazdów.

Odwrót
Następnego dnia walka z kilkusetmetrowym podjazdem trwała aż do południa. Deszcz nie ustawał, a na dodatek nieprzyjemnie ochłodziło się. Wtedy spotkaliśmy wyłaniających się z dżungli niczym duchy dziennikarzy i organizatorów, którzy poprzedniego dnia wyruszyli pieszo tuż przed autami. Byli w opłakanym stanie - wychłodzeni, przemoknięci, po nocy spędzonej pod niebem, z wyczerpującymi się racjami jedzenia i picia. Nieśli informację od rajdowych zwiadowców, że dalsza droga jest nieprzejezdna - rzeki, które mieli pokonywać zawodnicy, przybrały, uniemożliwiając przejazd. Mieliśmy zawrócić. Informacja ta wywołała u nas radość - w ciągu 2 dni pokonaliśmy z dużym trudem niecałe 5 kilometrów, a perspektywa kolejnych kilkudziesięciu, które nas jeszcze czekały, była niemal paraliżująca. Wydawało nam się, że wystarczy zawrócić auta i zjechać przetartą drogą w dół. Nic bardziej mylnego - odwrót okazał się prawdziwą gehenną.

Choć teoretycznie powinno być łatwiej, jadąc w dół, również trzeba było nieustannie używać wyciągarek - nawet w tych miejscach, przez które w odwrotnym kierunku przejeżdżaliśmy na kołach.  Droga bardziej przypominała strumień błotnistej lawy, kryjącej ponadmetrowe koleiny. Wieczorem uczestniczyliśmy w akcji podnoszenia z górskiego strumienia włoskiego Land Rovera, który dachował w nim po ześlizgnięciu się z drogi. Mimo że jechaliśmy niemal całą noc, do obozu, skąd wyruszyliśmy, wciąż było daleko. W końcu połoźyliśmy się spać - w mokrych ubraniach, w mokrych śpiworach i na mokrych łóżkach. Radość sprawiało takie ułożenia ciała, aby deszcz nie padał bezpośrednio na głowę.

Nazajutrz okazało się, że obóz, z którego wyruszyliśmy do "Strefy Cienia", znajdował się niedaleko. A stamtąd mieliśmy już - tak nam się wydawało - tylko niecały dzień drogi do asfaltu. Nasza radość była jednak przedwczesna. Trzysta metrów przed obozem spod tylnych kół naszego Range Rovera osunął się podmyty grunt i mimo asekuracji liną wyciągarki ciężkie auto fiknęło kozła w przepaść, zatrzymując się na dachu kilka metrów od drogi. Akcja ratunkowa, w której uczestniczyło kilka samochodów (nieoceniona okazała się zwłaszcza mechaniczna wyciągarka naszego Defendera), trwała blisko siedem godzin. Nadludzkich wysiłków dokonywał zwłaszcza Łukasz Nawalany, który wszedł (dosłownie!) pod maskę wiszącego nad przepaścią samochodu, aby uruchomić jego silnik. W tym czasie Włodziemierz Babicz pokonał co najmniej kilka kilometrów, torując sobie drogę maczetą, będąc zmuszonym nieustannie przepinać linę wyciągarki. Całością skomplikowanej operacji kierował Piotr Kowal. Około północy auto stanęło na kołach i poza wybitą szybą i zdefasonowanym nieco nadwoziem wyglądało, jakby nic mu nie dolegało (!). Nagrodą był kolejny "mokry" nocleg, ale już w obozie "startowym".

Malezyjski potop
Do tego miejsca jeszcze kilka dni temu, przed ulewanymi deszczami, bez kłopotu dotarły terenówki organizatorów i wozy prasowe. Droga była wtedy prosta - nie wymagała użycia wyciągarek, radziły z nią sobie auta nawet słabo zmodyfikowane. Dlatego rano, pełni optymizmu, wraz z kilkunastoma pozostałymi samochodami opuściliśmy obóz, licząc, że może dziś wreszcie dotrzemy do cywilizacji.

Błoto, podobnie jak i deszcz, jednak nas nie opuściły. Po całym dniu przeprawy i pokonaniu zaledwie 8 kilometrów dotarliśmy do wezbranej rzeki, nad którą od trzech dni koczowały auta dziennikarzy, czekając, aż poziom wody opadnie. Znów nie mieliśmy innego wyjścia, jak spędzić noc pod "chmurką"...

Rankiem na szczęście zapadła decyzja o przeprawie. Akcja została sprawnie zorganizowana - samochody zabezpieczone były linami wyciągarek i pasami. Rzeka była tak głęboka, że nie pozwoliła przedostać się pasażerom aut  suchą stopą - wnętrza pojazdów zostały zalane. Znów mieliśmy nadzieję, że była to już ostatnia przeszkoda na nasze drodze powrotnej. Ale niestety - chwilę później auta zostały zatrzymane przez głębokie rozlewisko, a potem - ociekający błotem, stromy podjazd. Ostatnie rajdówki jeszcze sobie z tym jakoś poradziły, ale dziennikarze i organizatorzy musieli dać za wygraną. Ich nieprzygotowane do aż tak ciężkich warunków samochody zostały w dżungli, a pechowcy (do których należałem) nocą pokonali w grupach, czasem samotnie 15 kilometrów, niosąc swój dobytek (nawet po kilkadziesiąt kilogramów) na własnym grzbiecie. Brnąc przez błoto ugięty pod ciężarem mojego sprzętu, mając za "paliwo" dwa krakersy, z pewnym rozbawieniem wspominałem przyjaciół z redakcji, którzy strasznie mi zazdrościli grudniowego wyjazdu do gorącej Malezji...

Zemsta Lasów Deszczowych
O północy przed naszymi oczami zamajaczyło światło elektryczne. Była to ukryta w dżungli, nieznająca turystów wioska Kampang Miah licząca kilkanaście rodzin. Tutejszy barman - ojciec jedenaściorga dzieci (myjący się raz na 10 dni - z czego był dumny) - Kama specjalnie dla nas otwarł swój biznes, racząc nas do białego rana przesłodzoną kawą i skrzydełkami kurczaka z ryżem. Prawdziwe niebo w gębie!

Następnego dnia wypadki potoczyły się wartko. Okazało się, że droga za wioską jest nieprzejezdna - niepozorna rzeczka, którą wcześniej auta bez trudu pokonywały, w ciągu kilku dni osiągnęła rozmiary Wisły. Kto dotarł tu samochodem, musiał się z nim rozstać (tak było w przypadku obu polskich załóg).  W wiosce i jej okolicach zaparkowało ponad 50 maszyn - być może uda się je wydobyć z dżungli za 2-3 tygodnie. Nas ewakuowały łodziami malezyjskie służby ratownicze oraz policja.

Lasy Deszczowe pokazały, że rządzą się własnymi prawami i jeśli chcą, mogą zadrwić z wysiłków człowieka. Tak złych warunków pogodowych w trakcie rajdu nie było podobno od 1999 roku i trudno tu za cokolwiek winić organizatora, który słusznie zrezygnował z wyłaniania zwycięzcy. "Winni" jesteśmy my, bo na własne życzenie naruszyliśmy spokój dziewiczych lasów. Znam takich, którzy za rok też planują to uczynić.

text i foto: Arek Kwiecień / Sigma Pro

ZOBACZ GALERIE: