Perłowe Zmociątko 2013 – łaskawym okiem sędziny

Czytałam wiele relacji z rajdów. Większość z nich pisali organizatorzy, nieliczne były dziełami uczestników. Nigdy natomiast nie trafiłam na relację pisaną z punktu widzenia rajdowego sędziego. Będę zatem pierwsza. Przynajmniej we własnym przekonaniu, z którego proszę mnie nie wyprowadzać. Zobaczcie, jak w moich oczach wyglądało V Zmociątko. 

Nie bez powodu w tytule tej relacji znalazło się słowo „perłowy”. Próba, na której miałam okazję pełnić rolę sędziego, została bowiem nazwana „Perłą”. Faktycznie była to prawdziwa zmociątkowa perełka. Niektórym co prawda bardziej do gustu przypadły „Kaplica” czy „Tomahawk”, czyli próby wodne, ja jednak zdecydowanie bardziej lubię trawersy. „Perła” była jednym wielkim trawersem. Bardzo ładnym i ciekawym trawersem, znajdującym się na terenie żwirowni. Na próbie rozlokowane było po 12 pieczątek dla Ekstremu i Turystyka, z czego dwie ostatnie znajdowały się na odcinku z pomiarem czasu.

Mierzenie czasu było na tej próbie głównym zadaniem sędziów. Nazwanie mnie sędzią byłoby jednak nadużyciem, bo właściwie pełniłam rolę pomocnika i ucznia sędziego Krzyśka. Mogłam się jednak przydać do odciążenia sędziego, pomocy przy zdejmowaniu pieczątek i taśm czy do zbierania chrustu na ognisko.

Na próbie pojawiliśmy się w sobotni poranek. Rozłożyliśmy krzesełka, chwilę pogawędziliśmy i już koło dziesiątej zaczął nas dobiegać ryk silników i skrzeczenie wyciągarek. Jako pierwszy dojeżdża do nas Dominik, który swoją Suzuką walczy w Turystyku. Dołek, w którym umieszczone są dwie pieczątki z pomiarem czasu, wygląda niegroźnie. Okazuje się jednak, że przecierająca szlak załoga nie ma lekko, bo nie wiadomo, co kryje się pod śniegiem. Ta nieświadomość skutkuje zakopaniem się niebieskiej Suzuki już na początku odcinka, a potem także w jego połowie. Zaliczenie obu pieczątek zajmuje Dominikowi aż 14 minut. W tym czasie dociera też pierwsza załoga z Ekstremu. To Marcin, nie bez powodu nazywany Małyszem, gdyż loty to jego specjalność. Rolki, nierzadko wyjątkowo efektowne, ma chyba wpisane w życiorys. I tym razem też dostarcza nam atrakcji. Oes dla Ekstremu to dwie głębokie dziury z prawie pionowymi ścianami. Niby nic szczególnie trudnego, jednak sam początek odcinka jest mocno zdradliwy. Zawodnicy mają bowiem do wyboru zupełnie pionową ścianę z uskokiem na samym dole lub bardzo wąski wąwozik. Marcin wybiera tę drugą opcję. Nie do końca udany najazd powoduje, że auto zawisa dwoma kołami w powietrzu. A potem to już tylko but w podłogę i autko na plecki. Załoga cała i zdrowa, autko nie całkiem. Doprowadzenie samochodu do porządku zajmuje chłopakom sporo czasu, a zegarek tyka. Rewelacyjnego czasu nie należało się spodziewać, ale 50 minut nietrudno będzie kolejnym załogom pobić.

Na próbie pojawiło się już trochę gości, wianuszek gapiów i kolejne załogi. Pszczoła, Kogielmogiel i Ernest wraz ze swoimi kierowcami i pilotami biją kolejne rekordy czasu. Turyści też radzą sobie coraz lepiej, znaczy szybciej. Udaje nam się natomiast odstraszyć kilka ekstremowych załóg, które po zaserwowaniu im opowieści o małyszowej rolce uciekają w popłochu. I tak do trzynastej interes się kręci. Cichnie ryk silników. Ciszę przerywa jedynie klangor żurawi, które najwidoczniej wśród tej zimy wyczuły już wiosnę. W tej sympatycznej scenerii majstrujemy sobie ognisko. Właściwie majstruje Krzysiek, a ja targam wydarte spod śniegu badyle. Ognisko w zimowych warunkach średnio ma ochotę współpracować, trzeba więc je regularnie dokarmiać płynną rozpałką. Okazuje się paliwożerne pod każdym względem, bo i patyczki pochłania w trybie niemal natychmiastowym. Wielkość ogieńka nie zachwyca, ale w końcu udaje się go doprowadzić do poziomu umożliwiającego upieczenie kiełbasy.

Podtrzymujemy ten mizerny ogieniek przez ponad dwie godziny. Opiekę nad ogniskiem przerywają nam trzy załogi turystyczne. Okazuje się, że pominęli kilka pieczątek, wysyłamy ich więc na poszukiwania. Giną nam z oczu, za to wkrótce dochodzi nas dźwięk wyciągarek. Hmmm, dziwne… Przecież pieczątki Turystyka spokojnie da się zrobić na kołach… W oddali słychać też jakąś załogę ekstremową. Po chwili kierowca tej załogi przychodzi do nas (przyszedł z trawersu na piechotę!) i informuje, że problem jest. Mianowicie że drzewko na szczycie trawersu złamane i podpiąć się nie ma do czego. No cóż, nowego przecież nie posadzimy. Zresztą inni jakoś sobie dali radę, bo drzewko poległo już przy jednej z pierwszych załóg. Krzysiek doradza podpięcie się do sąsiedniej sosenki, co kierowca kwituje kwaśną miną i zniesmaczony odchodzi. Po paru minutach na trawersie pojawia się jego pilotka, wdrapująca się na czworaka pod wskazane przez Krzyśka drzewo. A jednak dali radę. Chwilę później stawiają się na starcie oesu. Pokonują go w przyzwoitym, ale nie rewelacyjnym czasie. Próbują zatem wynegocjować odjęcie minut za brak sosenki na trawersie. Jesteśmy nieugięci i wpisujemy w kartę realny czas. Po ich odjeździe nadciągają hurtowo załogi turystyczne. Krzysiek zajmuje się nimi, a ja idę ratować ognisko, które już się ledwo tli. Udaje mi się z żaru znów wyhodować ogieniek. Jest co robić, jest z kim pogadać. Pogawędki w pewnym momencie zagłusza wyjątkowo głośne piłowanie silnika. Choć nie widać auta, po dźwięku już wiadomo, że to Gucio Ignacego. Po żwirowni rozchodzi się takie echo, że zdaje się, jakby jechało kilka zmot. Cały czas go słychać, choć mija sporo czasu, zanim ukazuje się oczom. Gdy znów znika w zagłębieniu, na trawersie pojawia się załoga Mudmastersów. Wkrótce obie załogi docierają do nas. Odprawiamy ich z kwitkiem, bo trzy kwadranse wcześniej minął czas naszej sędziowskiej pracy. Zwijamy manele i zjeżdżamy do bazy.

Na bazie jest już większość załóg, docierają ostatnie z nich. Zostało trochę czasu do bankietu, więc jest okazja do porozmawiania o tym, co działo się na trasie. Okazuje się, że niektóre dróżki nie wytrzymały najazdu aut, w związku z czym w niedzielę odwołana będzie część prób. Nasza na szczęście zostaje. Ja zaś będę miała szansę przez jakiś czas samodzielnie posędziować, bo chłopaki rano pojadą sprzątać odwołane próby. Z radością zatem zasiadam do bankietowej wyżerki. Taki bankiet to fajna sprawa. Nie tylko ze względu na stoły zastawione równie suto, jak na weselu. To przede wszystkim okazja do integracji, pogadania z mniej lub bardziej znanymi ludzikami. A po zimowej przerwie fajnie jest się znowu spotkać. Ale wszystko, co miłe, ma swój kres, bo przecież trzeba choć parę godzin pospać.

Rano szybka pobudka, szybkie mycie, szybkie śniadanko. I dużo kawy, i dużo papierosów. W przeciwieństwie do wczorajszej, dzisiejsza pogoda rozpieszcza nas bezchmurnym niebem i grzejącym słoneczkiem. Przed dziewiątą wyruszamy w teren. Dojeżdżamy na naszą próbę, po drodze sprawdzając stan dojazdówek. Są w porządku. Na próbie rozstawiamy krzesełka. Chwilę rozkoszujemy się słonkiem, po czym chłopaki jadą pozbierać pieczątki i taśmy z jednej z zamkniętych prób, a ja zostaję sama. Rozsiadam się na krzesełku, wygrzewam się w słońcu i słucham znajomego już krzyku żurawi. Ech, cudnie jest! Tymi cudownościami nie dają mi się nacieszyć załogi turystyczne, które po chwili nadjeżdżają. Stado całe ich się dosłownie zjechało. Szybko jednak ogarniam sytuację. Ty masz wszystkie pieczątki, to zapraszam na oes. Ty wróć poszukać ominiętych pieczątek. I tak przez dobre pół godziny interes się kręci. Na oes dla Ekstremu przyjeżdża też Ignacy, którego wczoraj wygoniliśmy. Gdy on się przymierza do pokonania oesu, ja akurat kończę podbijać karty Turystom, więc wszystko się pięknie układa. Puszczam na oes Ignacego, mierzę czas, podbijam pieczątki i wracam na początek oesu, a tam akurat nadciągają kolejne załogi. Zjeżdżają się jedna po drugiej, i to zarówno ekstremowe, jak i turystyczne. Ustawiam ich w kolejce, ale z odsieczą przychodzą chłopaki, którzy właśnie wrócili ze sprzątania próby. Wygląda na to, że większość załóg zostawiła sobie naszą próbę na dziś, bo przyjeżdżają jedni za drugimi. Dobrze, że jest nas dwójka sędziowska, bo możemy się rozdzielić. Krzysiek zajmuje się Ekstremem, ja biorę pod opiekę Turystyka. Jest całkiem zabawnie, bo oes jest już tak rozjeżdżony, że co chwila padają nowe rekordy czasu. W końcu się jednak powoli wyludnia. Niecierpliwie czekam na mojego serdecznego, wieloletniego przyjaciela Darka i jego dzielną Suzę, bo przez niemal cały bankiet odgrażał się, że pobije rekord. Wreszcie przyjeżdża. I rzeczywiście udaje mu się pokonać ekstremowy oes najszybciej, z ponad minutową przewagą nad dotychczasowym rekordem. Jego trzyminutowego wyniku potem się już nie udaje pobić żadnej załodze. A przyjeżdża ich jeszcze całkiem sporo. Wśród kolejnych załóg pojawia się Suzuka z olsztyńską rejestracją. No proszę, okazuje się, że swoich krajanów można poznać setki kilometrów od domu. Co ciekawe, mamy co najmniej kilkoro wspólnych znajomych. Wymieniamy się zatem numerami telefonów i już umawiamy na weekendowe wypady w podolsztyńskie tereny.

Dużo się dzieje, to i czas szybko mija. Gdy próba pustoszeje, okazuje się, że jest już grubo po czternastej, a o piętnastej mamy się już zwijać na bazę. Zabieramy się zatem za zbieranie taśm i pieczątek. Wdrapuję się na trawers. Czasami muszę zjechać na tyłku, czasami wleźć na czworaka, by ściągnąć pieczątkę. Doceniam pilotów z Ekstremu, bo nie mieli tu lekko. Niosę do auta swoje łupy, które przestają mi się mieścić w rękach. Krzysiek przychodzi ze swoimi zdobyczami. Dramat, wydajność to ja mam żałosną. Gdy ja uzbierałam raptem 6 pieczątek, Krzysiek zgarnął ich całą resztę, czyli 16 sztuk. Zauważam jeszcze jedną tasiemkę na ekstremowym oesie. Postanawiamy jednak zostawić ją jako pamiątkę dla potomności. I to by było na tyle. Odjeżdżamy, a ja jeszcze oglądam się za siebie, by zachować ten obraz w pamięci. Pa, Perełko!

W drodze na bazę doganiamy jedną z załóg. Jakoś strasznie wolno jedzie, jakoś strasznie dymi. Widać, że chłopakom przydarzyła się jakaś poważna awaria. Bierzemy ich na hol i wleczemy do bazy. A tam już prawie wszyscy są. Auta popakowane na lawety, kierowcy i piloci już w cywilnych ciuchach, na stoliku stosik kart drogowych. Jeszcze jest chwilka czasu na ostatnie rozmowy i pierwsze pożegnania. Potem już tylko pucharki, gratulacje, podziękowania. Pustoszeje sala, pustoszeje parking. Robi się cicho i dziwnie. W gronie organizatorsko-sędziowskim dopijamy kawkę. Pakuję się do załadowanej czterema terenówkami ciężarówki, którą świeżo poznany kolega odwiezie mnie do domu. A więc koniec. Szkoda. Fajnie było, ale jak zwykle za krótko…

Zmociątko 2013 - zwycięzcy poszczególnych klas:

PL 3 wyciągarki mechaniczne

1. Marcin Małolepszy/Łukasz Kożuchowski - Suzuki
2. Ignacy i Karol Lenkiewicz- Nissan „Gucio”
3. Marcin Żukowski/Paweł Cienkusz – Nissan „Ernest”

PL 2 wyciągarki elektryczne

1. Michał Wojciechowski/Marek Soboń – Suzuki „Kogielmogiel”
2. Roman i Sylwia Muzyka – Suzuki Vitara
3. Roman i Kacper Terlikowscy – Nissan Patrol

PL T  samochody turystyczne i wyprawowe

1. Dariusz Grabowski/Ignacy Karpiuk – Nissan Patrol
2. Wojciech Walkowski/Tomasz Kubała – Nissan Terano
2. Andrzej Ponomarczuk/Łukasz Bereda- Daihatsu Rocky
3. Michał Janiak/Rafał Oracz – LR Defender

Anna „Fergie” Michalska, fot. Joanna Mieloch "Wiewiórek", więcej zdjęć: http://wiewiorek.pl/Offroad%202013/Zmociatko/index.html

V Zmociątko odbywało się w dniach 6-7 kwietnia 2013 na urokliwych i bogatych offroadowo terenach gmin Załuski i Naruszewo. Zmociątko jest imprezą z przeprawowej rodziny wywodzącej się od kultowej już Zmoty, a organizowanej przez Adrenalinka.pl. Zmociątko jest też pierwszą rundą Polskiej Ligi Przeprawowej Prestige VT. Jak zwykle dziękujemy naszym sponsorom, czyli firmom: Prestige VT, SKF, Walter Kompressortechnik, Mudmaster.pl, Przedrajdem.pl oraz restauracji TenSushi. Kolejne rundy PLP 2013 to: Squszewskie Komarki w czerwcu, Noc Kormorana w lipcu i po raz pierwszy w PLP Wiejskie Wertepy we wrześniu. Więcej info na Adrenalinka.pl i plp4x4.pl.