Zmota Challenge 2011 – czysta przyjemność

październik 23, 2011
Tegoroczny sezon rozpocząłem od entuzjastycznego tekstu na temat rajdu MUTT 2011. I cieszę się, że z końcem roku mam sposobność, by napisać równie entuzjastyczną recenzję (choć przyprawioną odrobiną dziegciu) rajdu Zmota Challenge 2011. Obie te imprezy łączy prawdziwa, autentyczna pasja – zarówno organizatorów, jak i zawodników (z wyjątkami niestety) – do jazdy w terenie. Nie dla tytułów, nagród i medialnego rozgłosu, ale – po prostu – dla czystej przyjemności.

Wyprawa z Krakowa na północno-wschodni kraniec Polski, gdzie rozgościła się Zmota Challenge kierowana przez charyzmatycznego „Franca”, to dla redakcji Terenowo.pl wyjazd z gatunku naprawdę dalekich. Bliżej nam nawet do Budapesztu (zero nawiązań do expose przewodniczącego PIS!). Wiżajny, gdzie mieściła się baza, położone są zaledwie kilka kilometrów od punktu granicznego z Litwą i Rosją. Kręcąc się w czasie rajdu po okolicach, po raz kolejny musieliśmy przyznać, że cudze chwalimy, a swego nie znamy – rejon ten swą urodą (choć nie dzikością) śmiało może konkurować choćby z Bieszczadami. Moczary, zagajniki, lasy, miniaturowe stawy i rozległe jeziora rozsiane po mocno pofalowanym terenie zwyczajnie obezwładniają swym urokiem. Jakby tego było mało, większość dróg do dziś nie została przykryta asfaltowym płaszczem, co szczególnie przypadło nam do gustu. Organizator rajdu off-roadowego w miejscu takim z pewnością cierpi katusze z nadmiaru bogactwa.

Muppety, które w tym roku patronowały Zmocie Challenge, zafundowały zawodnikom 36-godzinną ucztę pełną przeprawowych smakołyków. Na przeszkodzie Miss Piggy auta ostrożnie wypełzywały na torfowy kożuch, starając się nie zerwać wierzchniej darni. Pod nią kryło się bowiem trzęsawisko (przekonałem się o tym na własnej skórze). Gonzo oferował serię stromych podjazdów, których celem były przywiązane do drzew pieczątki. Świnie w kosmosie to seria zwariowanych trawersów (nic dziwnego, że jedna z załóg straciła tu grunt pod nogami) i paskudne wąwozy usiane głazami zatopionymi w błocie.  Można było się spocić, więc kto szukał ochłody, udawał się na start niesfornego Zwierzaka, bądź szefa wszystkich żab (swoją drogą nadzwyczaj licznych w tym rejonie) – Kermita. Na start tylko, bowiem mało kto odważył się zapuścić dalej – na rozległe mokradła, gdzie z niemal stuprocentową pewnością czekała zimna kąpiel i na kierowcę, i na pilota. Limit niecałych 30 godzin na pokonanie blisko 100-kilometrowej trasy okazał się bardzo wysoko podniesioną poprzeczką. Niektóre pieczątki aż do zamknięcia rajdu pozostały nietknięte… A – trzeba zaznaczyć – zmaganiom towarzyszyła piękna (choć zimna już o tej porze roku) pogoda. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby spadł deszcz…

Większość zawodników – i chwała im za to! – do rywalizacji: z przeszkodami i konkurentami podchodziła z dużym spokojem. W piątek, po zapadnięciu zmroku część załóg kontynuowała walkę, ale wielu – mimo tykającego zegara – powróciło do bazy, by zrzucić przemoczone ciuchy, spałaszować kolację i uszczknąć nieco snu. Mimo to później okazało się, że nawet śpiochy potrafiły uzyskać bardzo dobry rezultat końcowy. W wielu zespołach widać było znakomitą atmosferę – bez „napinki”, a za to z humorem i w dobrym, off-roadowym stylu. Dla nich najważniejsza była walka z własnymi słabościami oraz ograniczeniami auta bądź quada. Niestety mina „Franca” na mecie nie była wesoła, bo – jak się okazało – część załóg bawić się nie potrafiła. Zerwane pieczątki i taśmy, próby oszustw z odpinaniem roadbooka, przekraczanie limitów prędkości, rozjeżdżanie terenów prywatnych będące grzechem nielicznych niestety psują opinię nas wszystkich. Kto tego nie rozumie, może lepiej, aby sprzedał swoją terenówkę!

W przyszłym roku start w Zmocie być może będzie możliwy jedynie za zaproszeniami. Jeżeli macie dobre, sprawdzone auto, potraficie nieźle jeździć w terenie i nie w głowie Wam oszustwa, macie mocną psychę i wytrzymałość, to radzimy Wam – starajcie się wkraść w łaski „Franca”. Bo Zmota Challenge to jeden z ostatnich, nielicznych już na polskiej ziemi, prawdziwych ekstremów – w przecudnych terenach i za niewielkie pieniądze. Ukończenie tych zawodów to prawdziwy czelendż.

Text i foto: Arek Kwiecień / Sigma Pro
PS. Podsumowanie "Franca" i komplet wyników - zapewne w przeciągu kilku dni.