Rajd Drezno - Wrocław 2007 - podwójna wiktoria!!!

Finałowy etap rajdu Berlin-Wrocław był zazwyczaj mało znaczącą dogrywką, takim – znanym z wyścigów kolarskich – „etapem pokoju”, na którym zawodnicy częściej popisywali się efektownymi akcjami wzbudzającymi aplauz kibiców, niż angażowali się w walkę o wyższe lokaty. XIII rajd Drezno-Wrocław różnił się jednak znacznie od poprzednich edycji. Bardzo ciężka trasa i kiepskie warunki pogodowe spowodowały, że tegoroczny rajd zostanie zapamiętany jako z najtrudniejszych w historii. I pomyśleć, że kiedyś był nazywany rajdem szybkościowym... W tym roku była to typowa przeprawówka, na której bez wyciągarki i dobrych opon ani rusz.

Uwaga! Jeśli nie wiesz, co zdarzyło się wcześniej, zacznij czytać w kolejności odwrotnie chronologicznej

Etap VII, 7 lipca - FINAŁ

Finałowy etap rajdu Berlin-Wrocław był zazwyczaj mało znaczącą dogrywką, takim – znanym z wyścigów kolarskich – „etapem pokoju”, na którym zawodnicy częściej popisywali się efektownymi akcjami wzbudzającymi aplauz kibiców, niż angażowali się w walkę o wyższe lokaty. XIII rajd Drezno-Wrocław różnił się jednak znacznie od poprzednich edycji. Bardzo ciężka trasa i kiepskie warunki pogodowe spowodowały, że tegoroczny rajd zostanie zapamiętany jako z najtrudniejszych w historii. I pomyśleć, że kiedyś był nazywany rajdem szybkościowym... W tym roku była to typowa przeprawówka, na której bez wyciągarki i dobrych opon ani rusz.

Ostatni etap w tym roku miał 90 kilometrów, na które złożyły się dwie pętle o długości 45 kilometrów. Tym razem wielu zawodników starało się wykorzystać ostatnią szansą na poprawienie swojego końcowego rezultatu. I choć trasa była tym razem dużo łatwiejsza niż na wcześniejszych etapach, dla paru z nich jazda na całego skończyła się fatalnie.

- Dzisiejszy etap to była zabawa – opowiadał jeden z holenderskich zawodników. – Było trochę wody, trochę błota, raz w lewo, raz w prawo, było fajnie. Ale przejechałem tylko jedną rundę, ponieważ znów mi nawaliło sprzęgło.

Kłopoty techniczne nie ominęły też faworytów. Awarie spotkały m.in. ubiegłorocznego zwycięzcę Henrika Strassera (przed finałem zajmował 3. lokatę), a także bardzo dobrze jadącego Bułgara Ilieva (był 12.). Problemy mieli również Albert z Pawłem, których Land Rover został w nocy reanimowany. Tym razem znów zacinała się u nich przepustnica, przez co siłą rzeczy musieli na naprawdę wysokich obrotach. Trasek, który przed finałem był piąty, urwał zbiorniczek wyrównawczy oraz rozbił szybę, a szansę na dobry rezultat zaprzepaścił, omijając jeden z punktów kontrolnych, za co został ukarany dwoma godzinami taryfy. Również faworyt w klasie ciężarówek, Krzysztof  Ostaszewski, zaliczył przymusowy przystanek na trasie, na którym prostował drążek kierowniczy. Ponadto jego przejazd został oprotestowany przez dwóch zagranicznych zawodników, którzy zgłosili, że Polak jechał zbyt niebezpiecznie. W rezultacie organizator dopisał mu karę dwóch godzin.

Ale... mamy co świętować!!! W klasie quadów zwyciężył Krzysiek Kretkiewicz! (Jacek Bujański zajął ostatecznie 5. lokatę). W klasie ciężarówek – mimo taryfy – wygrali Krzysztof Ostaszewski i Wojciech Taras! Wśród załóg samochodowych, po ciężkiej walce i ogromnych kłopotach z dogorywającym już Evo Dakarem, dla którego był to już ostatni rajd w życiu, doskonałą czwartą lokatę zajęli Albert Gryszczuk i Paweł Moliński. Tuż za nimi, na szóstej pozycji w „generalce”, uplasowała się rewelacyjna załoga z Gdańska – Tomek Traskiewicz i Michał Ginter.

Nie było potrójnej wiktorii, ale jest podwójne zwycięstwo, więc mam co najmniej podwójne powody do radości. Berlin-Wrocław powoli staje się „polskim” rajdem, w którym biało-czerwoni uchodzą za niekwestionowanych faworytów. I oby stało się to już tradycją...
AK

Komentarz Krzysztofa Kretkiewicza - zwycięzcy klasyfikacji quadów:
To był rajd inny niż wszystkie! Liczył 1600 kilometrów, z czego niemal tysiąc pięćset to odcinki specjalne. Od początku przyjąłem taktykę, że głównym celem jest dojechanie do mety, niekoniecznie wygrana. Przy tak dużej ilości kilometrów ściganie się na złamanie karku nie przynosi dobrych efektów, zdecydowanie lepiej utrzymywać stałe, nieco wolniejsze tempo, przy okazji oszczędzając zarówno zdrowie i sprzęt. Tak, aby jednego i drugiego wystarczyło na cały tydzień i wszystkie etapy. Mimo to trzeciego dnia rajdu na jednej z dróg czołgowych zaliczyłem bardzo nieprzyjemną wywrotkę przez przód, efekty – pogięty bagażnik, i co okazało się nieco bardziej bolesne, siny bark.

Kolejne odcinki to ciągła nauka i zbierane doświadczenie na, wtedy jeszcze „prostych” etapach poligonów w okolicy Trzebini. Wszystkie błędy, które tam popełniłem, między innymi na ulubionych przez organizatora odcinkach jazdy na azymut, który na początku owocowały stratą wiele minut na poszukiwaniach, pozwoliły nauczyć się ich unikania w przyszłości, w drugiej, trudniejszej części rajdu i w efekcie zaoszczędzić wiele godzin spowodowanych błądzeniem. Odcinki te to również pilna obserwacja sposobu jazdy konkurencji, widać było kto ma z czym problem i czego można się spodziewać. Trzeba przyznać, wszyscy byli świetnymi kierowcami i umieli bardzo szybko jeździć.

Kolejne dni to zbieranie owoców przyjętej strategii ‘bez nerwów”; spokojna, choć wcale nie powolna jazda, spowodowała, że cały czas utrzymywałem się w pierwszej czwórce w klasyfikacji generalnej, popełniałem coraz mniej błędów nawigacyjnych, co podczas jazdy quadem jest bardzo trudne. Kiedy w jednej chwili trzeba czytać roadbook, pilnować metromierza, i do tego wszystkiego prowadzić pojazd w bardzo ciężkim terenie, do tego dochodził deszcz i błoto skutecznie zalewające gogle i zmniejszające widoczność prawie do zera, wtedy bardzo łatwo o pomyłkę.

Piąty dzień zawodów to etap określany nazwą Hannibal. Według informacji organizatora, 460 kilometrów trasy, z czego 140 dojazdu asfaltami. W rzeczywistości okazało się ze w sumie przejechaliśmy niemal 550 kilometrów. Start o 7:10 rano, kompletnie przemoczeni, w strugach deszczu jechaliśmy kolejne trzy odcinki specjalne i dojazdówki, w sumie prawie 400 kilometrów ścigania i 150 asfaltu. Skończyłem dzień na doskonałej drugiej pozycji po 14 godzinach jazdy i w klasyfikacji generalnej również zajmowałem stabilne, drugie miejsce z minimalną stratą do pierwszego miejsca i dużą przewagą nad trzecim w klasyfikacji. Niestety, pogoda tego dnia sprawiła, że od następnego dnia już do końca zawodów miałem wysoką gorączkę.

Ostatnie trzy dni to kolejne etapy rozgrywane w okolicach Drawska Pomorskiego. W zasadzie należałoby je nazwać spływem kajakowym przy użyciu quadów, trzy dni w ciągłym deszczu, kałużach wody i błota sięgających miejscami pasa, trasa rodem z horror-przeprawówki. Tu spokój i opanowanie chęci do ścigania za wszelką cenę, pozwoliło uniknąć wielu błędów, które po kolei dotykały innych zawodników próbujących odrabiać straty albo powiększać swoją przewagę. Efekt był dość łatwy do przewidzenia – pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej z ponad dwiema godzinami przewagi nad kolejnym zawodnikiem i nadal zero problemów ze sprzętem.

Siódmy, ostatni etap, to pętla 45 kilometrów pokonywana dwa razy, w sumie 90 kilometrów, co po etapach liczących po dwieście kilometrów nie było już odległością rzucającą na kolana. Dla mnie miała być wyłącznie formalnością - cel wyłączenie jeden: dojechać do mety, żadnych głupich skoków, żadnego popisywania się szybkością, po prostu dojechać do mety bez błądzenia i awarii. Wbrew pozorom wcale nie było to takie łatwe – czołgówki dosłownie ociekły wodą, a my jechaliśmy po ogromnych koleinach, gdyż część trasy prowadziła drogami, które przejeżdżaliśmy na wcześniejszych etapach. Pierwsze okrążenie to problemy z poluzowanymi nakrętkami w kołach, co kilka kilometrów przystanek i dociąganie śrub, wbrew pozorom nie jest to takie proste, mając do pomocy tylko zwykły płaski klucz. Po dojechaniu do mety pętli dokręciłem koła solidnym kluczem i miałem też zatankować, bo oczywiście okazało się, że zapowiadane 45 kilometrów zmieniło się w 60, ale... zapomniałem o tym i drugą pętlę pokonywałem z duszą na ramieniu, czy starczy mi paliwa do mety. Na szczęście wystarczyło, choć w zbiorniku zostało na dnie litr paliwa albo mniej.

Generalnie rajd oceniam jako bardzo trudny i niezwykle wymagający zarówno od kierowcy jak i od sprzętu. Z każdym dniem jechało mi się coraz lepiej, rosło moje doświadczenie, znikały kolejne problemy, wiedziałem już, „co autor miał na myśli”, pisząc roadbooka, czego spodziewać się po różnych poligonowych pułapkach, w jaki sposób rozwiązywać szybko i sprawnie azymuty. Na całej trasie przydawało się dotychczasowe doświadczenie z rajdów przeprawowych, nierzadko przejeżdżałem przez miejsca, w których np. niemieccy zawodnicy winchowali się przez długie minuty. Rajd ten pokazuje, że umiejętność super szybkiej jazdy to nie wszystko, niezbędne jest też opanowanie, spokój i przede wszystkim dokładność w tym, co się robi.

Cieszę się bardzo ze zwycięstwa w tym najtrudniejszym z rajdów, w których miałem okazję do tej pory uczestniczyć. Żałuję, że nie udało się po raz kolejny Jackowi, bo na pewno on również byłby na podium.
Za rok - wiem już na pewno – ponownie wystartuję w „Berlin-Wrocław”, a wcześniej także na Croatia Trophy. Kto wie, być może zmienię przy okazji środek transportu na coś, co ma cztery duże albo sześć jeszcze większych kół. Na razie planuje odpocząć, wykurować się, i być może jeszcze w tym roku stanąć quadem na starcie rajdu Erg Oriental w Afryce.

Na koniec, chciałbym podziękować wszystkim osobom które sprawiły ze wystartowałem w tym rajdzie, Jackowi Bujańskiemu, który mnie do tego startu namówił, oraz Andrzejowi Gawrońskiemu z firmy Lucky Star i firmie PTM, dystrybutorowi amortyzatorów Öhlins, w które tuż przed rajdem został wyposażony mój quad , a które sprawiły, że można było jechać naprawdę szybko, bezpiecznie i co najważniejsze, wygodnie.
not. AK

Komentarz Jacka Bujańskiego - 5. miejsce w klasyfikacji quadów
Tuż przed startem do ostatniego etap zauważyłem, że mam pęknięte mocowanie wahacza, który zamontowałem na wcześniejszym etapie po zderzeniu z drzewem. Nie było już czasu, by je naprawić, więc z duszą na ramieniu ruszyłem na trasę. Po pierwszym okrążeniu zajmowałem trzecie miejsce, ale widziałem już, że ciężko będzie mi je utrzymać, bo mocowanie było coraz bardziej „zmęczone”. Na drugim okrążeniu oczywiście urwało się, ale jakoś doczłapałem się do mety. Niestety nie udało mi się zaliczyć jednego z punktów kontroli, za co dostałem 2-godzinną taryfę i w efekcie spadłem z trzeciego na piątą pozycję w „generalce”.

Ten rajd był superciężki! W tydzień pokonaliśmy aż 1600 kilometrów – tyle mam na liczniku. Najgorszy był oczywiście „Hannibal”, który miał ponad 500 km. Doszły do tego ekstremalnie trudne warunki. Przez wiele dni padał deszcz, który niesamowicie rozmiękczył trasę. Nic dziwnego, że „klękał” nam sprzęt... U mnie zepsuła się przewijarka roadbooka, potem chłodnica zalepiła się do imentu, następnie wygiąłem drążek kierowniczy, a na koniec urwałem pół przedniego zawieszenia. W tym ostatnim przypadku niestety to ja przesadziłem z prędkością... Ale muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z mojego Grizzly 700 – fabryczne elementy Yamahy, jak choćby silnik czy przekładnie, bez problemu wytrzymały rajdowe obciążenie. Zawodziły mnie natomiast „dodatki” – np. przewijarka...

Piątkowy etap, ten, na którym rozwaliłem zawieszenie, mimo wszystko wspominam bardzo miło. Po naprawie ruszyłem odrabiać straty, ale przede mną jechali niemal wszyscy pozostali uczestnicy rajdu. W ciągu paru godzin wyprzedziłem kilkadziesiąt pojazdów – to była bardzo satysfakcjonujące! Niesamowite wrażenie wywarły na mnie zwłaszcza ciężarówki, z którymi dotąd rzadko się spotykałem, bo zwykle startowały po mnie. Pomimo monstrualnych rozmiarów potrafiły pędzić przez las z prędkością 120 km/h, a ja musiałem je wyprzedzać... Czułem się jak mrówka przy stadzie słoni.
Tegoroczny rajd był chyba jednym z najtrudniejszych w jego historii. Dotąd zwykle uczestnicy poruszali się z północy na południe. Czyli najpierw pokonywali teoretycznie trudniejsze poligony w Drawsku, by potem jechać już w coraz łatwiejszym terenie. Tym razem jechaliśmy w przeciwnym kierunku, a więc trudności z każdym dniem narastały. Byliśmy coraz bardziej zmęczeni, a tymczasem poligon na północy był nasiąknięty jak gąbka wodą... Żałuję, że organizatorom nie udało się przygotować etapu górskiego – podobno miał taki być na terenie Czech. Ale i tak nie mogliśmy narzekać na brak różnorodności terenu...

Ogólnie czuję mały niedosyt. Po raz kolejny zająłem piąte miejsce. To był niefart – niemal codziennie musiałem coś naprawiać w swoim quadzie. No i ten spadek o dwa miejsca w klasyfikacji na ostatnim, dość łatwym już etapie... Ale bardzo się cieszę ze zwycięstwa „Krecika” – plan został wykonany. Stanowimy team, a założenie było takie, że jeden z nas miał zwyciężyć.

Przyznam szczerze, że obecnie potrzebuję chwili spokoju, więc na razie nie planuję kolejnych startów. Dwa ciężkie rajdy – „Croatia” i „Berlin” – w przeciągu dwóch miesięcy... Wystarczy. Muszę chwilę odpocząć.
not. AK

Etap VI, 6 lipca

Etap piąty dał się mocno we znaki naszym zawodnikom, ale nie pozbawił ich prowadzenia w rajdzie. Przewaga Alberta i Pawła nad resztą rywali stopniała wprawdzie o godzinę, ale Polacy, a zwłaszcza Albert, wciąż mogli liczyć na powtórzenie sukcesu z roku 2005. Niestety przedostatni etap okazał się dla nich niesamowicie pechowy – stracili na nim blisko trzy godziny i musieli pożegnać się z pozycją lidera, na którą awansował Hahle. Szczęścia nie miał również Jacek Bujański, który zdemolował zawieszenie swojego Grizzly na jednym z drzew.

Od rana pogoda się nieustannie poprawiała i wydawało się, że 140-kilometrowy, przedostatni już etap rajdu pozwoli zawodnikom nieco odpocząć po bardzo ciężkiej walce we wcześniejszych dniach. Nic z tego. Trasa nadal składała się z dziur, błota i wody. Początek był na dodatek nieco skomplikowany pod względem nawigacji (Albert z Pawłem po zabłądzeniu wrócili nawet na linię startu, by zacząć jazdę na spokojnie od nowa).

Po kilku kilometrach ogromny pech spotkał Jacka Bujańskiego, który po przeskoczeniu na ogromnej szybkości kilku kałuży na raz, nie był w stanie już zapanować nad pojazdem i widząc zbliżające się drzewo, zdążył jedynie odchylić się, by nie wpaść na nie ciałem. Yamaha niestety uderzyła z impetem w pień, urywając przednie zawieszenie po prawej stronie. Mr. Quad na trzech kołach powrócił z trudem do bazy, założył nowe wahacze i amortyzator i wrócił na trasę (w sumie tracąc prawie trzy godziny). Jego dalsza jazda stała pod znakiem nieustannego wyprzedania samochodów i – co gorsza – monstrualnych ciężarówek, których koła były nierzadko większe od jego Gryzlaka...

Kłopoty z autem mieli także Albert z Pawłem. Najpierw awarii uległ pasek klinowy, pozbawiając ich samochód ładowania i wspomagania. Po naprawie Polacy zaczęli walczyć o odrobienie strat, co zakończyło się „stemplem” w poprzecznie położonym rowie. Po tym zdarzeniu Land Rover stracił niemal komplet przednich plastików i zupełnie już nie przypominał dumnego auta, które przed 6 miesiącami stanęło na starcie „Dakaru”.... Niestety to nie był koniec problemów tego zespolu. Do końca etapu Albert z Pawłem walczyli ze spadającym napięciem (pasek znowu się zerwał), zacinającym się pedałem gazu i... brakiem hamulców. Ocierając się o drzewa (i samochody rywali), wklejając się w kolejne dziury błotne z blisko trzygodzinną stratą dotarli ostatecznie do mety, na której... nie mogli się nawet zatrzymać. Mechanik, który spytał, czy coś w ogóle jeszcze w aucie działa, usłyszał odpowiedź: - Tylko my i Explony. Resztę trzeba zrobić...

Szósty etap doskonale poszedł Tomkowi Traskiewiczowi, który zajął na nim drugą pozycję i w rezultacie awansował na doskonałe, piąte miejsce w „generalce”. Pechowy dzień Albert z Pawłem zakończyli spadkiem w klasyfikacji generalnej tuż za plecy „Traska”, na 6. pozycję. Miejsce siódme zajmował Krzysztof Ostaszewski. W klasyfikacji quadów pewne prowadzenie objął Krzysiek Kretkiewicz.
AK

Etap V - 5 lipca

Po wczorajszych, piekielnie trudnych zmaganiach na maratońskim etapie Hannibal, dziś załogi wystartowały do dużo krótszego etapu, który jednak – z powodu bardzo trudnych warunków atmosferycznych (zimno i nieustannie padający deszcz) – okazał się równie ciężki jak jego poprzednik.

Doświadczyli tego zwłaszcza nasi faworyci – Albert Gryszczuk i  Paweł Moliński, którzy na początku mieli duże problemy nawigacyjne. Później doszły kłopoty z hamulcami, które Polacy stracili podczas winchowania z bagna. Kierowanie EvoDakarem stało się w efekcie nieco trudne i co pewien czas kończyło się kolejną wtopą lub – gorzej – niekontrolowanym lotem. Jak relacjonują nasi zawodnicy po jednym ze skoków ich samochód przeleciał kilkanaście metrów w powietrzu.

Kłopoty techniczne na trasie miał również Jacek Bujański, u którego zepsuła się elektryczna przewijarka roadbooka, co również opóźniło jego jazdę. Dziś lepszy czas uzyskał więc „Krecik”, ale obaj Polacy cieszą się, że ich główny rywal z Niemiec został daleko w tyle.

Do mety późnym popołudniem cało dotarł nasz teamu quadowy oraz samochody Traska, Krzyśka Ostaszewskiego, Olka Sahabińskiego oraz – pomimo wspomnianym kłopotów – Alberta. Do etapu nie wystartował już Grzesiek Szwagrzyk.

Po 6 dniach zmagań Jacek Bujański ma na liczniku już 1325 kilometrów. Chmury podobno nieco się podnoszą i jest szansa, że w ostatnich dniach zmagań zawodnikom będzie towarzyszyła nieco lepsza pogoda.
AK

Etap IV - Hannibal, 4 lipca

Zgodnie z przewidywaniami „Hannibal” dał ostro w kość wszystkim uczestnikom rajdu. Trasa o długość 460 kilometrów, padający deszcz, zimno oraz mnóstwo wody i błota po drodze sprawiły, że najlepsi zawodnicy docierali do bazy już przy zapadającym zmroku. Jako pierwsi, około 19.40, pojawili się najszybsi motocykliści; tuż za nimi przyjechał Unimog Hellgetha. Już pierwsze relacje brzmiały niepokojąco: - To był chyba najtrudniejszy etap w historii „Berlin-Wrocław” – mówił Theo Käuper dla magazynu Marathonrally. – Po prostu szaleństwo! Cała trasa była namoknięta, wszędzie tylko błoto i woda, woda, woda.” Wtórował mu jego kolega  Oliver Post: - To rajd, jaki lubię. Przez większość czasu musieliśmy jechać razem, bo sami bylibyśmy bez szans.

Niemal nieustanne opady deszczu sprawiły, że nawet o 22 w obozie wciąż panowały pustki.

Jako pierwsi z naszych zawodników na metę dotarli Albert i Paweł. Około 23 do bazy zawinął Krzysztof Ostaszewski, który zyskał uznanie wszystkich za pomoc, jaką wyświadczył swojemu bezpośredniemu rywalowi z Unimoga. O północy otrzymałem SMS-a od Jacka Bujańskiego, że po 14 godzinach walki i pokonaniu 520 kilometrów obaj kierowcy polskich quadów dotarli bezpiecznie do obozu. Na mecie zameldowali się również Tomek Traskiewicz i Marek Mazur.

Mimo późnej pory na trasie podobno wciąż było jeszcze wielu zawodników. Jeden z motocyklistów – szczęśliwy, że ukończył etap – mówił: - Najgorsza była chwila, gdy przestałem widzieć, co jest narysowane w roadbooku. Nawet czołówka niewiele była w stanie pomóc. Inni komentowali: - Woda była wszędzie. Na dole i u góry. Już po pierwszych kilometrach byliśmy kompletnie przemoczeni. Myśleliśmy, że startujemy w rajdzie, a nie na regatach – opowiadali, śmiejąc się (mimo wszystko).

Niedobitki docierały do obozu przez całą noc. Już świtało, gdy etap kończyli Olek Sahanbiński i Arek Kula.

Hannibal składał się w sumie z trzech odcinków specjalnych – pierwszy (130-kilometrowy) był trudny pod względem nawigacji, drugi, leśny – nieco łatwiejszy i szybszy, zaś trzeci – był błotnistą, piekielnie ciężką przeprawówką przez rozryte, ociekające wodą czołgówki. Na trasie rajdu niemal wszyscy zawodnicy borykali się z mniejszymi i większymi  kłopotami technicznymi. Niestety już na pierwszym oesie silnik w Land Roverze Góreckich zassał wodę, co spowodowało ich wycofanie się z rajdu; w trakcie walki mocno ucierpiał samochód Szwagrzyków i nie wiadomo, czy rodzinna załoga będzie mogła kontynuować jazdę.
AK

Etap III, 3 lipca

Wtorkowy etap rozpoczął się od przejazdu przez poligon w okolicach Żagania, gdzie w ostatnich latach organizatorzy zwykli kończyć rajd. – Kierowaliśmy się na azymut – opowiada Jacek Bujański. – To jedyny sposób opisania trasy wiodącej przez czołgówki. Nawigowanie nie było zbyt łatwe – w dość rozległym terenie szukaliśmy PKP-ów, które nie zawsze były zbyt szczegółowo opisane w roadbooku.

Później zawodnicy ścigali się po leśnych duktach, które sprzyjały rozwijaniu sporych prędkości. – Choć spadło nieco deszczu, wciąż jest bardzo sucho i ciągle jeździmy w kurzu – relacjonuje Jacek. – Na trasie zalegało nieco błota, ale nic to nam nie pomagało, a wręcz przeciwnie – błoto zalepiło w moim Grizzly całą chłodnicę i pod koniec silnik się trochę przegrzewał.

Większym problemem dla Jacka był jednak skrzywiony drążek kierowniczy – efekt dalekiego skoku na jednej z dziur. Jego Yamaha nie mogła więc dzisiaj rozwijać zbyt wielkich prędkości, ale naszemu zawodnikowi sprzyjało szczęście. Pod koniec etapu, który dziś miał blisko 200 kilometrów (w tym około 155 km liczyły odcinki specjalne), na zawodników czekał... błąd w roadbooku. Wszyscy się pogubili i w rezultacie organizator, bijąc się w piersi, zdecydował, by anulować końcówkę etapu.

Klasyfikacja generalna dziś niewiele się więc zmieniła. Liderujący załogom samochodowym Albert i Paweł dotarli do mety jako jedna z pierwszych załóg w towarzystwie Mercedesa G bułgarskiej załogi Iliev – Marinov. Land Rover Polaków po drodze zgubił jedynie tłumik, ale już podobno ma nowy.

W bazie trwają gorączkowe przygotowania do jutrzejszego mega-etapu – 460-kilometrowego Hannibala.
AK  

Wyniki etapu III
Miejsca Polaków – samochody i ciężarówki:
2. Grzegorz Szwagrzyk/Izabela Szwagrzyk
3. Albert Gryszczuk/Paweł Moliński
8. Robert i Ernest Góreccy

Etap II, 2 lipca

Poniedziałkowy etap ponownie liczył blisko 200 kilometrów, na które złożyły się dwa odcinki specjalne + dojazdówki. Trasę pierwszego z oesów zawodnicy już znali, ponieważ pokonywali ją, tyle że w odwrotnym kierunku, już w niedzielę (jako oes nr dwa). – Znów było szybko i... dosyć łatwo – opowiada Albert. – Taka typowa „wyścigówka”. Startowaliśmy jako pierwsza załoga, minutę za nami jechała Suzuka, a minutę po niej Bułgar Kovatchev, który ma podobno sporo doświadczenia w jeździe po takich trasach. Chcieliśmy mu uciec i mocno cisnęliśmy, ale mimo to odrobił do nas minutę. Na mecie czekała nas miła niespodzianka w postaci Jutty Kleinschmidt i jej męża, który przez jakiś czas podróżował naszym MAN-em podczas „Dakaru”.

Drugi z oesów liczył ponad 90 kilometrów i zdaniem Alberta był to już typowy, trudny etap charakterystyczny dla „Berlin-Wrocław”. – Niczego nie zabrakło – mówi. – Był piasek, nawet wydmy, sporo błota, koleiny, a gdzieniegdzie też torfowiska. W dodatku był to etap trudny pod względem nawigacji; w jego końcówce kierowaliśmy się azymutami.

Alberta i „Moliego” na razie nic nie jest w stanie zatrzymać. Do mety dojechali bez większych przeszkód, ponownie zyskując kilka minut przewagi nad rywalami. Kolejne auto (i nie był to wcale Kovatchev) pojawiło się dopiero 15 minut po nich. Do bazy w miarę bezpiecznie dotarła też większość polskich pojazdów. Nie obyło się jednak bez kilku „przygód” – „Krecik” dachował (bez konsekwencji) swoim Gryzlakiem, Krzysiek Ostaszewski uwiązł (język polski ma doprawdy nieograniczone możliwości...) w błocie i zerwał linę wyciągarki, a Piotr Beaupre urwał koło. Ale póki co wszyscy jadą i walczą.

- To wciąż tylko przygrywka – studzi emocje Albert. – Najtrudniejsze etapy, w tym Hannibal, jeszcze przed nami. Strasser (LillaQ) nieustannie czai się, potrafi zaczekać przed linią mety, by przekroczyć ją wraz ze swoimi wspólnikami z teamu. Dzięki temu cały jego zespół jedzie razem, a jego członkowie wzajemnie się asekurują.

Optymizmu naszym, a zwłaszcza Albertowi nie brakuje. – Sprzęt nie klęka, „Moli” świetnie nawiguje, oby tak dalej! – rzecze tako. A swoją drogą pamiętacie, że Albert zaczynał swoją przygodę z off-roadem jako (nieopierzony) pilot profesora „Moliego”???
AK

Wyniki etapu II
Miejsca Polaków – samochody i ciężarówki:
1. Albert Gryszczuk/Paweł Moliński
11. Marek Mazur/Bronisław Wojtków
15. Robert Górecki/Ernest Górecki

Miejsca Polaków – quady
1. Jacek Bujański
2. Krzysztof Kretkiewicz

Etap I, 1 lipca

Drugi dzień zawodów... ponownie rozpoczął uroczysty start z fanfarami i delegacjami. Tym razem uroczystość miała już miejsce po stronie polskiej, a konkretnie pod zgorzeleckim Carrefourem. Zawodnicy starali się, by niedzielny nastrój nie udzielił im się zanadto, ponieważ dziś miała się już rozpocząć prawdziwa rywalizacja – czekał na nich blisko 200-kilumetrowy etap z dwoma oesami. Pierwszy z nich był dobrze znany polskim kibicom – to off-roadowy tor w Olszynie, na którym Albert urządza swoje 6-godzinne karuzele. Tym razem należało go pokonać czterokrotnie, ale cóż to dla naszych zawodników, skoro niektórzy jeżdżą już po nim z zamkniętymi oczami...

Drugim odcinkiem specjalnym była 40-kilometrowa przebieżka po lesie – szybka, niezbyt trudna, choć czasem uciążliwa z powodu kurzu i błota, które oblepiało terenówki. – Gaz, non stop gaz! – zachwycał się Jens Mehlis z Mercedesa G. – 40 kilometrów na pełnym gazie zawsze wprawia mnie w doskonały nastrój.

Choć był to dopiero początek, część zawodników zaliczyła już pierwsze straty w sprzęcie. Szczególnie wymagającym dla rajdowych zawieszeń okazał się oes w Olszynie, którego nawierzchnia, z powodu upałów, była twarda jak skała. W tym miejscu m.in. Tomek Traskiewicz urwał amortyzator.

Wyniki znów dały nam powody do radości. W klasie samochodów prowadził Albert z Pawłem, wyprzedzając niemiecką załogę Samuraia (Hähle/Braun) i dwie bułgarskie Gelendy. Ubiegłoroczny zwycięzca B-W – Henrik Strasser (LillaQ) plasował się na 6. pozycji z blisko 10-minutową stratą do lidera. W drugiej dziesiątce znaleźli się (na 11. miejscu) Piotr Beaupre i Tomasz Lisicki, a za nimi m.in. znakomity Węgier Nagy (startował niegdyś w Pucharze Europy Eurotrophy) oraz Holender Maurice Ubachs, który przed kilkoma laty walczył w ścisłej czołówce Croatii Trophy.
AK

Miejsca Polaków – samochody i ciężarówki:
1. Albert Gryszczuk/Paweł Moliński
11. Piotr Beaupre/Jacek Lisicki
21. Marek Mazur/Bronisław Wojtków

Miejsca Polaków – quady
2. Jacek Bujański (43. w klas. motocykli)
3. Krzysztof Kretkiewicz (44. w klas. motocykli)

Prolog, 30 czerwca

W sobotę ruszył XIII rajd Berlin-Wrocław vel Drezno-Wrocław vel Drezno-Ręcz. Organizator zwał, jak chciał, ale nieźle zametłał. Nie ważne – ważne, że nasi zawodnicy jadą, w dodatku tworząc niezwykle liczną reprezentację i – co najważniejsze – od samego początku pokazują, kto tu rządzi! Po sobotnim prologu i niedzielnym pierwszym etapie na prowadzeniu w klasyfikacji samochodów byli Albert Gryszczuk i Paweł Moliński, w klasyfikacji ciężarówek prowadzili Krzysztof Ostaszewski i Wojciech Taras, a wśród kierowców quadów 2. i 3. lokatę zajmowali Jacek Bujański i Krzysiek Kretkiewicz.

Rajd – jak przystało na największą imprezę off-roadową w Europie – rozpoczął się hucznie i z pompą od prologu, który rozegrano w okolicach Drezna. Wcześniej miał jeszcze miejsce show start dla miejskiej gawiedzi, które gościem specjalnym była sama Jutta Kleinschmidt. Prolog to zastrzyk skondensowanej adrenaliny: wyrzeźbiony przez koparki terenowy tor najeżony dziurami, wykrotami, podjazdami i błotkiem, które sfabrykowali uczynni strażacy. Największym powodzeniem u publiczności cieszył się odcinek wielgaśnych dziurzysk, w których auta, a zwłaszcza ciężarówki robiły bokami...  Żeby atrakcji nie brakowało, na trasę wyruszało po kilka załóg na raz.

Dla nas początek był niemal wymarzony: trzy pierwsze miejsca w klasyfikacji samochodów – Polacy, dwa pierwsze miejsca w klasyfikacji quadów – Polacy, trzecia lokata w klasie ciężarówek – Polacy... Jesteśmy THE BEST!
text i foto: Arek Kwiecień / Sigma Pro

Samochody – wyniki prologu
1. Grzegorz Szwagrzyk/Izabela Szwagrzyk
2. Albert Gryszczuk/Paweł Moliński
3. Mirosław Kozioł/Michał Sitko

Ciężarówki – wyniki prologu
3. Krzysztof Ostaszewski/WojciechTaras
14. Sebastian Hornik/Karol Chojnowski

Quady – wyniki prologu
1. Krzysztof Kretkiewicz
2. Jacek Bujański