Wydrukuj tę stronę

Warto było! - opowieść REMIego o triumfie w rajdzie Drezno-Wrocław 2012

Nazywa się Remigiusz Kusy, w środowisku quadowym znany jako „REMI”. Mieszka w Rabce-Zdrój, ma 35 lat i parę miesięcy, a quadami interesuje się od 4 lat. Można by było pomyśleć, że trochę późno jak na jazdę extremalną i na to, żeby osiągać jakieś sukcesy. Nic bardziej mylnego. Na słynnym rajdzie Drezno-Wrocław 2012 „REMI” stanął na najwyższym miejscu na podium! Oto jego opowieść – specjalnie dla portalu TERENOWO.PL.

Początki
Moja pasja off-roadowa ewoluowała znacznie wcześniej, tyle że za kierownicą crossa oraz motocykla enduro.  Mogę śmiało powiedzieć, że dużo doświadczenia w jeździe w trudnym terenie nabyłem właśnie na motocyklu. Dlatego, wsiadając na quada zaledwie 4 lata temu, nie było mi całkiem obce dawanie sobie rady w trudnych sytuacjach i pokonywanie przeróżnych przeszkód.

Mam tu u nas w górach kilku kolegów „zapaleńców” i praktycznie od 4 lat, przynajmniej raz w tygodniu organizujemy sobie wypady na naszych maszynach. Ze trzy lata temu zaczęliśmy pokazywać się na niedużych zawodach, założyliśmy (żeby nas kojarzono) ATV JANOSIK EXTREME TEAM i tak się zaczęły wyjazdy na coraz ważniejsze imprezy.

Pierwszą naprawdę długą i sprawdzającą wytrzymałość wyprawą był maraton Północ-Południe  z Władysławowa na Gubałówkę w kwietniu 2010 roku. Z kolegami z teamu: Andrzejem Pieronem, Piotrkiem Ceklarzem pseudo „Łysy” i z Robertem Kudzia ksywa „Robson” zaliczyliśmy tę trasę i stwierdziłem, że wysiłek i adrenalina z tym związana naprawdę mnie cieszy.

Aby nie było zbyt łatwo i nudno w życiu, zacząłem z Łysym i Pieronem szukać różnych ciekawych i jeszcze bardziej wymagających imprez i tak znalazłem się m.in. na MT SERIES i MT RALLY, gdzie za każdym wyjazdem nabywałem doświadczenia w jeździe z roadbookiem i nawigacją. Każdy z tych rajdów ukończyłem, aczkolwiek mały pech z awariami sprzętu mnie nie opuszczał  i zawsze do „pudła” brakowało jednej, dwóch pozycji.

Przygotowania
Brnąc dalej w tym kierunku, po namowach naszego głównego Janosikowego działacza, Andrzeja Pierona, zapisałem się wraz z nim na Breslau Rally 2012. Tym samym nieunikniona stała się wymiana mojego wysłużonego Can-ama Renegade na nowy model, żeby - jak już pojadę na tak prestiżową imprezę - nie rozleciał się na części, zostając ze mną na środku jakiegoś poligonu lub w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc.

Co dalej, musiałem trochę „Renię” poprzerabiać, uzbroić w roadbooka, nawigację, wyciągarkę, wydech TWO BROTHERS (niesamowity power się z niego wydobywa), zbiornik zapasowy z pompką, czujnik temperatury (aby paska co 500 km nie wymieniać) i kilka innych drobnych ulepszeń. Do rajdu dwa miesiące, sprzęt gotowy, plan działania śni się po nocach, a żonka nie daje mi odpocząć: „Chcesz jechać to jedź,  ale trenuj, byś miał kondycję, żeby sił nie brakło”. I tak biegałem z nią wspólnie codziennie po kilka kilometrów, z każdym dniem treningu widziałem,  że pokonywanie tych odcinków sprawia mi coraz mniej problemów i tydzień przed rajdem stwierdziłem: JEST DOBRZE.

OK, jest 28 czerwca, czwartek, do Bornego Sulinowa na start jakieś 750 kilometrów. Znajomi i rodzina życzą powodzenia (nie dziękuję, żeby nie zapeszyć), synowie przybijają mi „piątkę”, Marzena – moja żona – mówi, że cały czas będzie trzymać kciuki. Ruszamy z Andrzejem Pieronem, zabieramy nasze Can-amy i całe auto części zapasowych, narzędzi i butów na zmianę. W nocy z Poznania zabieramy naszego kolegę Erniego, który został naszym serwisantem na czas rajdu. W piątek rano dojeżdzamy do Bornego Sulinowa.

Niesamowity widok, ile sprzętu, gdzie rozłożyć nasz namiot z logiem ATV JANOSIK EXTREME TEAM?  Rozbijamy swój obóz obok  zawodników z Polski, dwóch znajomych quadowców Piotrek Zeszuta i Marek Głuszek będą ze mną i Andrzejem reprezentować Polskę. Fajnie. Dodatkowo czterech motocyklistów (Bartek i Sławek Białobrzescy, Marcin Kruger, Marcin Macała), z drugiej strony obozu rozbił się team RMF 4Racing Team (Robert Kufel, Dominik Samosiuk) oraz HOT WHEELS (Paweł Oleszczak, Maciek Chełmicki). Poza tym piątek - dzień bez większych emocji, zero jazdy, prolog dopiero w sobotę. Zwiedzamy camp, oglądamy pojazdy, które tu przyjechały się pościgać, szukamy konkurencji dla atv (głównie Francuzi). Z biura rajdu odbieramy roadbooki (oooo... dają od razu na cały rajd!) i findery. Resztę wieczoru spędzam w towarzystwie polskich zawodników oraz znajomych rajderów, którzy nas odwiedzili, aby życzyć nam szybkich szutrów i niezagłębokich przepraw. Prawie już zasypialiśmy, gdy koło północy pojawił się jeszcze jeden niemały zespół. Z rykiem silników rozbił obok nas swój namiot OSTASZEWSKI TEAM, dwie potężne ciężarówki na dwóch tirach i kilka samochodów serwisu. Teraz już Polska jest reprezentowana chyba we wszystkich kategoriach.

Etap I
Sobota rano, idziemy na śniadanko z niemieckiej gastronomii: jajecznica z kartonu, mortadela, jakaś niezbyt dobra kawa. Osiem dni o takim prowiancie, będzie ciężko nie schudnąć. Nieważne, w końcu przyjechałem tu pojeździć, a nie się obżerać.  Prolog, startujemy około południa. Trzy okrążenia w strasznym upale i kurzu, spoko, prologu nie trzeba wygrać, spokojnie do mety i chyba czwarty czas. Po południu przyszła wielka ulewa i na etap pierwszy (około 90 kilometrów) zrobiły się wyśmienite warunki do jazdy. Startujemy dwójkami, ja razem z Marko. Szybkie szutry, dwie trudniejsze przeprawy. Do drugiej dojeżdżam dalej razem z Marko, tam się troszkę przykopał, a ja osiągam metę z najlepszym czasem w ATV. Po powrocie do bazy przeglądam sprzęt, uszkodzona jedna osłona przegubu, nie ma problemu, w dwadzieścia minut Erni ją wymienia, ja czyszczę filtr powietrza i "Renia" jak nowa. Większe problemy na trasie miał Pitu, przyjechał dwie godziny później z urwanym kołem. Jest przestroga na następny etap, trzeba bardziej uważać – myślę.

Etap II
W niedzielę (myślałem, że to dzień wolny – żarcik), 187 kilometrów, zaczyna się coraz lepsza jazda. Startuję pierwszy po motocyklach, idzie bardzo dobrze, podwójna pętla w lesie bardzo podchwytliwa dla tych, co jadą za kimś, a nie po roadbooku, można ominąć dwa CP (i cztery godziny w plecy). Ja jadę prawidłowo zgodnie z roadbookiem, lecz nagle roadbook kieruje na nierozjeżdzone pole chyba z owsem długości kilometra (przede mną przejechały po nim tylko z trzy motocykle), myślę, chyba org nie puścił rajdu po polu ze zbożem i zaczynam szukać alternatywnych przejazdów obok w lesie. Po 10 minutach błądzenia po lesie stwierdzam, że jednak to pole to było to i faktycznie, gdy do niego dojeżdżam jest już w dużej części rozjeżdżone. Gdy osiągam półmetek, są już Marko i Andrzej Pieron. Ale się zrobiłem, lecz to tylko 10 minut, a rajd trwa 8 dni.

Od  półmetku startujemy razem: Marko, Ja, Pieron. Na pierwszym kilometrze niewielki rowek z błotem zarośnięty trochę trawą. Marko schodzi z Gryzlaka, daje lekki gaz, idąc obok niego i już spryciarz jest po drugiej stronie przeszkody. Jemu poszło, to i mi też się tak uda. Schodzę z Reni, przejeżdżam nią delikatnie, stojąc obok, a tu nagle pół quada mi zassało w błoto. Po pas w błocie próbuję wyrwać maszynę, nic z tego. Obok mnie "topi" się kilku motocyklistów i pojawia się Andrzej Pieron. Próbujemy razem przepchać obok jego sprzęt, to samo, zassany na dobre. OK, zostały wyciągarki, rozwinięta cała lina, a do drzewa jeszcze z 10 metrów. Odpinamy z quadów wszystkie liny, jakie mamy i  za chwilę XXC Andrzeja jest na drugiej stronie rowu. Ja dokopuję się z 40 centymetrów do mojego wincha i po minucie siedzę na quadzie "uwalony" w błocie po szyję, lecz zadowolony. Jakiś reporter niemiecki podaje mi z uśmiechem wodę do wypicia, my z Pieronem podbijamy CP i lecimy dalej. Do mety dolatujemy razem ze stratą do Marko ponad 30 minut. W campie rutyna: mycie quada, siebie, sprawdzenie, czy nie ma strat w sprzęcie, poprawienie roadbooka na następny etap, no i jakieś piwko (może dwa).

Etap III
Po przejechaniu 40 kilometrów dojazdówki start na znajomej rampie (z MT Rally) w Drawsku Pomorskim. Prześwietna trasa po poligonach w Drawsku, ciekawe przeprawy, skomplikowane nawigowanie na otwartych przestrzeniach poligonów. Uwielbiam tamte tereny. Trasa 190 kilometrów z metą na campie w Reczu.  Na przerwie na tankowanie dojeżdża do mnie Pieron i jedziemy dalej razem. Dziesięć kilometrów dalej trafiamy na wypadek , cholera to Marko, nie wygląda to dobrze, polscy motocykliści już udzielili mu pierwszej pomocy, są sanitariusze. Zatrzymujemy się  i sprawdzamy w czym jeszcze możemy pomóc. Andrzej dzwoni do Erniego, żeby przyjechał po Gryzlaka, Marka bierze karetka.  Mamy dosyć wszystkiego, Andrzej nie chce dalej jechać, po krótkich namowach ruszamy dalej, zmniejszając tempo jazdy.  Docieramy do Recza bezawaryjnie, a tam czeka na nas Monia z pucharkami z fasolką po bretońsku. Tego nam brakowało! Po chwili siły wracają i bierzemy się do codziennych rajdowych obowiązków.

Etap IV
Kolejny ranek, to samo śniadanie z jajecznicy i martadeli (nie jest to chyba takie złe, bo siła jest po nim na cały dzień), opracowujemy z Andrzejem strategię jazdy na dzisiaj. 250 kilometrów dzisiejszego etapu postanawiamy przejechać razem w teamie, kontrolując nawzajem nasze nawigowanie i ewentualnie pomagać sobie na przeprawach. Nasz plan nie polega na zabójczych prędkościach, lecz na perfekcyjnym znajdowaniu wszystkich CP.  W połowie etapu na tankowaniu dojeżdża do nas  PITU z uszkodzonym przednim napędem. Bierzemy go do naszego teamu, aby mu pomóc przy trudnych przeprawach i lecimy w trzech. Opłaciło się, na największej kałuży (miejscami woda pod pachy i zero jakiegokolwiek drzewka w pobliżu), pomagamy Pitowi się przeciągnąć. Ja biorąc przykład od kolegów z Ukrainy (z youtube), obciążam sobą  tył quada i przejeżdżam (a raczej przepływam) na drugi brzeg bez wyciągarki. Ale byłem z siebie dumny! Dolatujemy do mety.

Etap V
Dzień luźniejszy od poprzednich. Startujemy późno i lecimy w kierunku południowym. Cała trasa około 150 kilometrów, lecz zaledwie 5 odcinków specjalnych o łącznej długości około 70 kilometrów.  Bardzo długie proste, duże szybkości, mało skomplikowany roadbook. Fajna trasa po męczących przeprawach w Drawsku, a zarazem przed Hanibalem jutro. Na końcu trzeciego odcinka specjalnego czeka na mnie niewiedzący gdzie ma dalej jechać motocyklista (nie wkleił pewnie wczoraj poprawek do roadbooka, hehehe). Jedzie za mną i wjeżdżamy na ciekawy, trudny technicznie odcinek na torze cross-country. Jadę po nim bardzo szybko, zakręt na zakręcie, w górę i w dół, tak z 4 kilometry. Jechałem szybko, gdyż nie chciałem na torze motocykliście blokować drogi, a tu po dojechaniu do CP pokazuje mi podniesionego kciuka i mówi "respect". Musiał się dobrze napocić, żeby za mną nadążyć. Po zjeździe z tego odcinka dojeżdżam  na rynek w Drezdenku, gdzie jestem bardzo miło witany brawami jako pierwszy zawodnik na quadzie.  Parę słów do mikrofonu  prowadzącego spotkanie na rynku, kilka zdjęć, uzupełniam płyny i ruszam dalej w kierunku bazy w Boryszynie.

Etap VI
Na Hanibala ruszamy wcześnie rano, dzisiaj lecę razem z Pieronem, przewagę nad Francuzami mamy bardzo dużą, Piotrkowi Zeszucie brakuje jeszcze do nich około godziny to musi dzisiaj to nadrobić. Przejeżdżamy bardzo błotnisty odcinek specjalny w Krośnie Odrzańskim (w jednym miejscu wyciągamy Andrzeja wyciągarką). Potem dolatujemy do fajnej przeprawy (tylko czemu tak głęboko?!) w Lubsku, gdzie wokół pełno kibiców, reporterów i motocyklistów przenoszących po czterech swoje motory.  Dowiaduję się, że przed nami był jeden quadowiec i przepływał na jakiś pontonach dmuchanych. Domyślam się, że musiał to być Pitu (widziałem u niego coś gumowego na quadzie). Dobrze, niech leci, musi nadrobić czas do Francuzów.  My przepływamy najpierw XXC Andrzeja, ma wyżej snorkle niż moja Renia. Kolej na mój sprzęt, głęboko, jak zgaśnie,woda będzie w silniku. Ok, dopływamy do mielizny, podczepiam się winczem do Andrzeja i wjeżdżam na brzeg. Włączam luzik, gaz na maksa, dobrych parę litrów czarnej wody wywaliło snorklem z paska i to prosto na jakiegoś kamerzystę. Ważne, że do silnika nie poszła woda, można jechać dalej.

Na Orlenie spotykamy Piotrka, znowu awaria (chyba osłona przegubu, ale sobie poradzi). Około 60 kilometrów przed Żaganiem kilka dużych kałuż z mętną żółtą wodą zalepiającą chłodnicę. Na kilkunastokilometrowym starym torowisku Renia zaczyna mi się grzać i przechodzi w system awaryjny. Resztą mineralnej płukam z grubsza chłodnicę, jadę dalej na awaryjnym, dojeżdżam do jakiś bagien z w miarę czystą wodą, robię kąpiel Reni i jest lepiej, zgasły kontrolki i zaczyna znowu jechać. Super. Jeszcze trochę czołgówek, bagienek i lądujemy z Andrzejem na Rynku w Żaganiu, gdzie dajemy mnóstwo autografów młodzieży i ogólnie jest miło. Poinformowano nas tu, że przeprawę w Żagańcu robią tylko ciężarówki, bo jest ponad 1,5 metra wody (ale ulga ) i lecimy na poligony Żagania słynące z bardzo grubego i ciężkiego piachu. Po 10 kilometrach widzę, że temperatura w pasku rośnie niebezpiecznie szybko, a na domiar złego quad znowu się przegrzewa.  Nikt nas nie goni, mamy z Andrzejem kilka dobrych godzin przewagi nad resztą quadowców. Robimy więc trzy  krótkie przerwy na wystudzenie sprzętu, leję po chłodnicy dosłownie czym idzie i jedziemy dalej. Po kolejnych trzydziestu kilometrach dobra wiadomość (dla sprzętu i chyba dla nas): koniec Hanibala, zbyt głęboka rzeka Czerna, zalany kompletnie tor w Olszynie i burze w Bogatyni.

Jedziemy do Campu w Bogatyni asfaltami, lecz potężna burza i ulewa sprawia, że szukamy noclegu w Zgorzelcu. W pierwszym hotelu, jak nas zobaczyli, to od razu Pani stwierdziła, że brak pokoi. Uprosiłem, żeby nam załatwiła jakiś telefonicznie. Udało się, mamy hotel zarezerwowany, recepcjonistka nie widziała, jak wyglądamy, musi nas przyjąć. Po drodze do hotelu zahaczamy o  KFC (trochę im nabrudziliśmy, ale smakowało bardzo), potem formalności na recepcji (nawet quady dostały miejsce w garażu), gorąca kąpiel, jedno zimne piwko i więcej nie pamiętam.

Po dotarciu rano do Bogatyni okazało się, że dobrze zrobiliśmy, zostając w Zgorzelcu. Jakby mało było, że namioty rozbijali  na wodzie, to jeszcze w nocy jacyś zaradni złodzieje skradli dwa motocykle z Ccmpu, karchera, telefony i nawet portfel z pieniędzmi z kampera naszych motocyklistów.

Etap VII
Następny dzień przywitał nas piękną, słoneczną pogodą, jeden mocno bagnisty odcinek, a następnie bardzo techniczna ścigaczka po wielkim, rozległym płaskowyżu, mnóstwo nawigowania, kurz, jedna pomyłka organizatora w roadbooku (wszyscy błądziliśmy z 15 minut), lecz polskie załogi pierwsze trafiły na trop i dojechaliśmy do mety razem z nimi. Ze względu, że był błąd w roadbooku i większość załóg zagranicznych nie dała sobie z nim rady, organizator nie zaliczył tego odcinka. 

Dojeżdżamy do Campu, pakujmy sprzęty na lawetę i jedziemy do kopalni Hohenmolsen koło Lipska. Po weryfikacji wyników, okazuje się, że moglibyśmy z Pieronem odpuścić sobie ten etap. Pudło i tak pewne, bo reszta quadowców poległa na Hanibalu.  Ale nie byłby to pełny sukces, trzeba dojechać do końca, ważna jest też generalka.

META
Ostatni etap w Hohenmolsen bardzo mi się podobał, był najtrudniejszy nawigacyjnie, momentami bardzo szybki, mnóstwo ukrytych CP. Dwie pętle, które przy analizowaniu roadbooka wyglądały identycznie, okazały się minimalnie zmienione i jadąc po śladzie, można złapać było z 12 godzin kary. Drugie okrążenie przywitało nas deszczem i trasa zrobiła się bardzo śliska i błotnista. Błoto było wszędzie: w oczach, w zębach, nawet kasowanie metromierza mi wysiadło zawalone błotnistą mazią. Podjazdy zrobiły się bardzo śliskie, tylko nasze quady zdołały je pokonać, motocykliści się wywracali, a załogom samochodowym kazano je omijać.  W końcu wylatujemy z jakiegoś lasku i jest długo oczekiwany widok. META. Wjazd do namiotu, zdjęcia, brawa, gratulacje, niesamowite zadowolenie z siebie i uczucie szczęścia. WARTO BYŁO!
W nocy na rozdaniu pucharów, koncert zespołu rockowego, piwko się leje (coś mocniejszego też), wspaniała integracja załóg polskich, ratownictwa medycznego (pozdrowienia dla wszystkich). Potem rozdanie pucharów, wspólne zdjęcia. Rajd ten i wspomnienia z niego długo pozostaną w mojej pamięci.

Organizację rajdu oceniam na bardzo wysokim poziomie (drobne potknięcia przy imprezie o takim rozmachu są do wybaczenia), a jedzenie w przyszłym roku ma być znacznie lepsze. Podziękowania dla Andrzeja Pierona za wspólną jazdę, dla ratownictwa medycznego za czuwanie nad nami i przestrzeganie prędkości na ograniczeniach, dla wszystkich zawodników za wspaniałą atmosferę na rajdzie, dla znajomych, którzy nas wspierali i nam towarzyszyli na Campach (szczególne dla Moni, Erniego, Rozwada, Grześka Kuny z żoną, Akwida, Maćka Albinowskiego i wielu innych, których nie sposób wymienić), oraz dla rodziny i znajomych, którzy śledzili na odległość moje poczynania i trzymali za mnie kciuki. I dla całej redakcji Terenowo.pl!

Text: Remigiusz Kusy "REMI" – zwycięzca klasy ATV rajdu Drezno-Wrocław 2012, fot. Arek Kwiecień / Sigma Pro