Baja 300 Mitteldeutschland - veni, vidi, vici! Raport Kamela

Może i Rzymianami nie jesteśmy. Za to waleczności i zaparcia nie można nam, Polakom odmówić. Choć nasz pobyt na Baja 300 był zupełnie pokojowym przedsięwzięciem, to splot zdarzeń można niemal idealnie dopasować do tego trójczłonowego tytułu, będącego parafrazą słów Gajusza Juliusza Cezara na scenie rzymskiego senatu.

ZOBACZ TAKŻE: Apetyt na sukces. Polacy przed startem w Baja 300 | BAJA 300 Mitteldeutschland – dzień pierwszy. Gdzie się podziały tamte chłopaki? | Polska Baja 300 Mitteldeutschland. Podwójny triumf Bodziocha i Tolaka!

Przygotowania do zmagań na terenach kopalni odkrywkowej w okolicach Lipska, będącej już od wielu lat gościnnym miejscem dla off-roaderów trwały niemal od roku. Mimo zmiany organizatora i nazwy zawodów, cel postawiony dwanaście miesięcy temu przyświecał nam przez całą drogę z Polski. Podążając za karawaną (jak ten posłuszny wielbłąd), dywagowaliśmy na tematy związane ze strategią i sposobami, a nawet możliwościami osiągnięcia jednego ze stopni podium. Niektórzy z uczestników, jechali jak do siebie, gdyż był to ich ponowny występ.

Jak wiadomo w rajdach czy sporcie dochodzi do różnych, nieprzewidzianych sytuacji, zmieniających kompletnie rzeczywistość. Tereny kopalni posiadają dwa oblicza. Niezależnie od ułożenia przez organizatora, trasa może być trudna lub supertrudna. Kiedy świeci słońce jest trudna, ponieważ unoszony przez koła kurz ogranicza widoczność. Kiedy pada, jest tak ślisko, że kierowanie pojazdami staje się niemal loterią. Stąd też spoglądaliśmy niepewnie na niebo, które skupiało przy zachodzącym słońcu kłęby chmur. Dotarliśmy do obozu przed 22 w nocy. Pierwsi już byli na miejscu. Wykonaliśmy krok pierwszy – Veni.

Nastał czwartek. Dzień badań technicznych, rejestracji i podglądania – Vidi nastąpiło. Ogromy teren przeznaczony dla zawodników i ekip towarzyszących zapewnia odpowiednie warunki bytowo-imprezowe. Skrupulatni organizatorzy sprawdzali nieustannie, czy w obozie znajduje się zdeklarowana ilość pojazdów. Jeśli prześlizgnął się jakiś intruz, nieposiadający czerwonej nalepki, grzecznie aczkolwiek stanowczo był wypraszany. „Ordnung muss sein!” można by rzec, ale z tym standardem niestety nie mogę się zgodzić. Jednak ten wątek poruszę nieco później. Przez cały dzień dojeżdżały kolejne załogi, ścieśniając się jak tylko to możliwe. Rozpiętość budżetowa i koncepcyjna teamów była ogromna. Najciekawsze z nich pochodziły z Holandii. Przykładem może być zespół pięciu Suzuk Vitara V6 w długiej „budzie”. Wszystkie nieomal identyczne. Do tego dwie ciężarówki obsługi. Cała gromada licząca ponad 20 osób wyglądała na zrelaksowaną i pełną zapału do dobrej zabawy, nie tylko na trasie. Co ciekawe na lawecie przywieźli sobie identyczną Vitarę jako dawcę części, a w czeluściach serwisówki w częściach na półkach leżały chyba jeszcze dwie inne Suzuki... Jak się później okazało, brawurowa jazda wszystkich tych załóg, wymusiła dość intensywne opróżnianie tych zapasów.

Inna ekipa zza naszej południowej granicy to trzy Tatry teamu Svoboda. U nich też wesoło było i z fantazją jak w naszych kręgach. Duża popularnością cieszyły się pojazdy spod znaku Gwiazdy. Tutaj można było podglądnąć te najprostsze i te najbardziej skomplikowane rozwiązania. Przewijały się też różnego rodzaju buggy, side-by-side'y, niemal standardowe Nissany Patrole czy Land Rovery,  a także Toyoty mniej lub bardziej przerobione. Oczywiście waga ciężka była najliczniej prezentowana przez załogi będące stałymi bywalcami MT Rally czy nawet Silk Way Rally (Svoboda Team). Nie można zapomnieć o pojazdach znanych nam z Dakaru 2012 (Veka Team i Hamburger Software). Kiedy już udało się nam podglądnąć konkurencję, można było pomyśleć o strategii...

Dzień pierwszy był pełen emocji i pytań, jaka będzie trasa zaproponowana przez nowego organizatora. Wiedzieliśmy od rana, że będzie nam towarzyszył kurz. Świeciło słońce i wiał wiatr. Start samochodów przewidziany został na godzinę 13. Motocykle i quady już od 6 rano były na trasie. Polacy zaczęli bardzo niefortunnie, bo Maciej Albinowski trafił do szpitala po konfrontacji z wozidłem kopalnianym. Niestety nie miał żadnych szans, by ominąć przeszkodę. Takie informacje nie koniecznie są motywatorem i prognostykiem na przyszłość...

Każdy rozpoczynał swój rajd. Zawodnicy miedzy sobą a czasem. Ja z kolei z czasem i idealnymi miejscami na dobre fotografie. Ci pierwsi robili, co mogli, by nie polec od razu na trasie (7 x 35-kilometrowa pętla), a jednocześnie by osiągnąć jak najlepsze czasy. Już po pierwszych metrach można było wskazać załogi, które przeliczyły się, czy to ze swoimi możliwościami, czy wytrzymałością swoich maszyn. I tak do godziny 19, kiedy oficjalnie zamknięto trasę, co jakiś czas odpadały kolejne załogi...

Część z nich powróciła dnia następnego, choć nie wszyscy na długo. Z wypowiedzi zawodników dało się słyszeć, że trasa była bardzo wymagająca. Z małą ilością miejsc do wyprzedzania i ogromem wykrotów, które okazały się mordercze nie tylko dla zawieszeń. Ogólna opinia na temat dnia pierwszego nie była zachęcająca – co wyraził zresztą debiutujący Robert Kufel. Pozostałe załogi bez większych problemów dotarły do mety. Ciągle udoskonalany Zetros Krzysztofa Ostaszewskiego, najmocniej dostał w kość, co jednak nie zniechęciło załogi do podjęcia trudu naprawy i startu w dniu następnym. Adela i Wilk całe, z małymi łatwo usuwalnymi defektami, zjechały do obozu w regulaminowym czasie. Vitara prowadzona przez Ireneusza Krzywieckiego również dotarła o własnych siłach. Co do mojego rajdu, muszę przyznać, że nie przebiegał on po mojej myśli. Organizator, który zapewnił nam przewodnika prowadzącego nas do rzekomo ciekawych miejsc, wykazał się ogromnym poczuciem humoru, niebawiącym jednak nikogo z ekipy fotoreporterów. Nie dość, że próbowano nas bardzo szybko przerzucać między punktami wątpliwej jakości, to jeszcze na koniec nas porzucono „samopas”. Wywołało to falę protestów wśród mediów. Podsumowując - przegrana.

Dzień drugi.  Wieczorny meeting prasowy nie odbył się, więc założyłem, że podobnie jak w piątek wyjazd będzie o 14 godzinie. Zawodnicy podobnie o godzinie 13, w kolejności czasów osiągniętych dnia poprzedniego, przystąpili do rywalizacji. Każdy miał jednak o 5 rano pewnego rodzaju niespodziankę. Zaczął padać deszcz. Już wydawało się, że wszystko diametralni się zmieni. Jednak  szybko wyszło słonce, które momentalnie wysuszyło podłoże, przywracając stan kurzowy z piątku. Trasa w sobotę była znacznie szybsza. Co przekładało się na ostrzejszą rywalizację wśród zawodników. Robert Kufel zmienił z Dominikiem Samosiukiem ustawienia zawieszenia, by jeszcze mocniej zaatakować. Widać było, że ich tempo znacznie wzrosło. Niestety zaciętość, determinacja i niefortunne miejsce do wyprzedzania zakończyło się dachowaniem. Konstrukcja Grata wytrzymała i samochód kontynuował jazdę. Jednak po kolejnym okrążeniu niedomagania powstałe po fikołku spowodowały podjęcie decyzji o wycofaniu się z rajdu. Szkoda, bo mogło być ciekawie.

Załoga Vitary swoim tempem spokojnie pokonywała kolejne kilometry. Jak się okazało, nieco za spokojnie, bo brakło im nieco czasu na regulaminowe dokończenie ostatniej pętli. Nic nie szkodzi - w klasyfikacji i tak zajęli dobre miejsca! A przy okazji nie dopuścili się totalnej destrukcji pojazdu.

Zetros poległ. Niestety ciągle udoskonalana ciężarówka boryka się z wadami wieku dziecięcego. Na trasie pozostały jeszcze dwa pojazdy. Wilk spokojnie równym tempem bez zbędnego „przeginania” parł do przodu. Ciężki i mocny nie poddał się do samego końca. Dopiero za metą uszkodzeniu uległ alternator. Po wynikach dnia poprzedniego załoga nie mogła się doliczyć ostatecznego wyniku. Skromnie widzieli się na trzecim miejscu. Jak ostatecznie wypadli – wiadomo, zaskoczenie było ogromne podczas rozdania wyników, choć nie tylko z powodu pierwszego miejsca.

Dramat rozgrywał się jednak w kabinie Fiata. W połowie piątego okrążeniu doszło do przebicia opony. Normalna sprawa. Przy takich prędkościach i bardzo ostrych kamieniach kopalni jest to niemal standard. Wszystko było dobrze do momentu kiedy doszło do kolejnego rozerwania opony. To samo przednie, lewe koło. Wiadomo, że Fiat 500 ma mały bagażnik, który mieści tylko jedną zapasówkę. Dobrze, że nie była to opcja z zestawem naprawczym, bo byłby to koniec... Załoga zrozpaczona przebiegiem zdarzeń, zwłaszcza, że od samego startu wyprzedzili sporo ekip, postanowiła wypożyczyć koło od konkurentów. Na szczęście jechał w rajdzie Porsche Cayenne, z którego pochodzi zawieszenie Adeli. Niestety osadzenie koła okazało się inne w felgach „Proszówki”. Musiała zapaść decyzja co dalej. I padła ta jedyna słuszna. Jedziemy!!! Załoga na zniszczonej oponie pokonała jeszcze ponad 2 okrążenia. Etap sobotni miał 8 okrążeń ze względu na skrócenie trasy. I tak na przebitym, rozerwanym kole stopniowo podążali do mety, wzbudzając ogromny entuzjazm wśród obserwatorów. Na ostatnich dziesięciu kilometrach opona się rozwarstwiła, powodując totalne spustoszenie w lewym nadkolu. Odgłos jadącej Adeli do mety przypominał dźwięk jednocylindrowego traktora typu Lanz Buldog. Najważniejsze jest to, że się nie poddali i ukończyli rajd w regulaminowym czasie, czyli przed 19 godziną. Jaki efekt przyniosła ta decyzja? Już wiadomo. Miejsce na pudle, w dodatku najwyższe!

Natomiast mój rajd za przewodnikiem fotoreporterów skończył się ponownie fiaskiem. Słabe miejsca, brak komunikacji i opieki – pozostała nam samowolka. Szkoda, bo pamiętając poprzednią edycję, liczyłem na miejsca zupełnie inne od tych dostępnych dla każdego. Nie są to tylko moje odczucia, ale i kolegów z Niemiec, Holandii i Czech.

Nadszedł czas ogłoszenia wyników, które dzięki fachowej obsłudze polskiego zespołu ZZ-TOP zawsze były na czas. Oczekiwanie i napięcie w związku z niewiadomą narastało z powodu kolejnego już opóźnienia organizatora. Na początku ogłaszane były wyniki dla motocykli, quadów, side-by-side i ciężarówek. Na sam koniec pozostały samochody w klasie do i powyżej 2 litrów. Między ogłoszeniami wyników w poszczególnych klasach chwile umilał nam ciekawe występy młodego zespołu grającego najnowsze utwory list przebojów. Napięcie rosło. I w końcu nadeszła ta chwila. Pierwsze miejsca w dwóch klasach przypadły polskim zawodnikom! Radość i zaskoczenie dla nas ogromne. Szkoda, że nie odwzajemnione, choćby brawami ze strony sali... Dziwne uczucie, bo to takie trochę niesportowe zachowanie. Jednak trzeba to powiedzieć – VICI!!!

Piękne tereny i wymagające trasy w relacji z niedomagającą organizacją nowych gospodarzy, powodują pewnego rodzaju rozterki wewnętrzne. Czy przyjeżdżać tu za rok? Lepszych miejsc na podium nie ma, lepszych miejsc do fotografowania można się tylko spodziewać, przyjechać by posłuchać na forum publicznym o tym, że w naszych pojazdach serwisowych to tylko Whisky jest – chyba szkoda zachodu. A szkoda, bo to była naprawdę ciekawa impreza...

text i foto: Kamel