Islandia Express 2008

Planowanie wyprawy na Islandię zaczęło się już w sierpniu 2007. Wtedy powstał projekt i został ustalony termin – 8 – 24 sierpień 2008. I nastąpiła faza przygotowawcza – szperanie po Internecie – sposoby dotarcia, opinie, wrażenia... W styczniu 2008 kupno biletów w liniach lotniczych Iceland Express (loty bezpośrednie z Warszawy) i juz znane daty – wylot 9 sierpnia, powrót 23 sierpnia.

Nastąpił kolejny etap – wybór samochodu. Budżet mówił – ograniczcie się – wystarczy toyota yaris lub cóś takiego. Ochota mówiła – bez przesady, tylko 4x4 – w końcu nie wiadomo, kiedy kolejny raz. Ochota wygrała i w maju został opłacony wynajem Suzuki Jimny – zdecydowała cena – w podobnej była jeszcze łada niva, ale Jimny bardziej nam przypadł do gustu. Wynajęłyśmy na 11 dni. Miało to być pierwsze nasze spotkanie z samochodem 4x4.

Potem to już tylko „łatwizna” była – obmyślenie wstępne trasy, poczytanie przewodników, opinii tych, co już tam byli, poszukanie porad na forach, próbna jazda 4x4, zrozumienie o co chodzi z tym reduktorem..... Na koniec zakupy żywnościowe i pakowanie...

Linie lotnicze zafundowały nam niespodziankę – wylot nie o 22:25 w sobotę, ale o 06.00 rano następnego dnia. Okazało się to super zmianą – cudny widok Islandii z lotu ptaka.

I zobaczyłyśmy w końcu „nasz” samochodzik. Pierwsze zaskoczenie – inne nachylenie skrzyni biegów – tam gdzie w moim luz, to tutaj na jednym z biegów (1, 3 lub 5). Drugie zaskoczenie - przyzwyczajona do swojej almerki z silnikiem diesel, zupełnie nie słyszałam silnika Jimniego (benzyna) i juz na wstępie usiłowałam wysiadać z samochodu, który był na jedynce z włączonym silnikiem.... Szybko jednak zapoznaliśmy się ze sobą i zaufanie było, mam nadzieję, obustronne....

Trzeba było też poczytać instrukcję – jak wyłączyć radio i jak zmieniać napęd – nie ma skrzynki, gałki czy innego tego typu ustrojstwa, tylko przełączniki jak do ogrzewania tylnej szyby. I w drogę...

Islandię objechałyśmy dookoła z wjazdami w interior. Pierwszego dnia, dla regeneracji sił po 36 godzinnym okresie bez snu, zafundowałyśmy sobie pobyt w Błękitnej Lagunie – kąpielisku pośród pół lawy. Warto było – wyszłyśmy nadzwyczajnie zregenerowane.

Na pierwszy pełny dzień zaplanowałyśmy punkty standardowe, które trzeba zobaczyć – Geysir, Gullfosss, Pingvellir - czyli Złoty Krąg Islandii. Dzień zakończyłyśmy w Kerlingarfjoll – kolorowych górach o zapachu siarki.

Tego dnia nastąpiły pierwsze dłuższe spotkania z szutrówkami, z początku nieśmiałe. Zaraz na początku załączamy 4x4 i spokojna jazda, żeby wyczuć samochód. Pierwszy przejazd przez rzeczkę okazał się prosty, ale oczywiście było sprawdzenie tego strumyka, o głębokości 10 cm. Kolejny przejazd był już głębszy, ale też bez problemu dał się pokonać. Nabrałyśmy wiary w to, że rzeczki da się pokonywać, tylko trzeba do tego podejść z rozsądkiem.

Kolejne dni upewniły nas, że Islandia jest krajem kolorowym i pełnym niespodzianek krajobrazowych i nie tylko. Góry Landmannalaugar, do których można się dostać 3 drogami (jedna bez żadnych przepraw) zachwyciły kolorami – zieleń, czerwień, złoto i błękit, nie do opisania. I jeszcze te pola lawowe i ciepłe źródła..... Wodospady różnego kształtu, szerokości, siły wody – od kaskadowych (Hraunfossar), trójkątnego (Dinjandi), górskich (Glymur) i tych na rzekach lodowcowych (Detifoss, Gulfoss, Godafoss).... Wybrzeża klifowe, bazaltowe, poszukiwania upadłych bazaltów..... I zwierzęta – wszędzie obecne owce, konie... Foki - wygrzewające się na północy czy pływające wśród kry w błękitnej lodowej lagunie na południu.... No i maskonury, ulubione ptaki pilota.... Ptakom tym można było na klifach Latrabjarg robić portrety z niewielkiej odległości... Jeziora, w tym Myvatn, którego okolice niektóre przewodniki nazywają Islandią w pigułce – coś w tym jest – wielobarwność - błękit, zieleń, brązy i szarości, skalny park Dimmuborgir, pseudokratery, pola geotermalne, laguna..... Były wulkany i ich kratery – Kerid, Krafla i widok na najbardziej podobno niesamowitą górę Islandii – Herdubreid.

Największym wyzwaniem dla nas i samochodu miał być ewentualny dojazd do Askji, ogromnej kaldery wulkanu, oraz ciepłego jeziorka Viti. Dzień tej próby stał oczywiście pod znakiem uda się albo nie uda. Dojedziemy do Askji, albo nie dojedziemy. Pierwsza przeprawa została zakończona sukcesem. Natomiast na brzegu drugiej przeprawy zakończyła się nasza wyprawa do Askji – jakieś 40 kilometrów od celu, czyli przejechane 2/3 drogi.... A wszystko przez Jimniego, który tak zbajerował Vitarkę, że ta w wodzie podtopiona została. Wody w rzece może i nie było dużo – tylko do kolan (moich kolan), ale nurt silny (rzeka lodowcowa) i jeszcze silniejszy wiatr. Zdecydowałyśmy – samochód pożyczony, Vitarka z jakiegoś powodu utknęła (wyciągniętą została przez autobus), my pierwszy raz na takiej wyprawie – następnym razem Askjo do Ciebie przyjedziemy..... i innym samochodem pewnie...

Rezygnując z Askji, musiałyśmy oczywiście wrócić tą samą drogą, którą przyjechałyśmy. Była to pierwsza droga, na której spotkałyśmy obok tablic co zrobić przed i w trakcie przeprawy, również tablice informujące, którędy pokonać rzekę. Były to ostanie nasze rzeczne przeprawy. Potem były wodospady, Islandzki Kanion Kolorado, Fiordy Zachodnie i Reykjavik. Nie mogłyśmy sobie odmówić wyprawy na wieloryby, czyli whale whatching.

Zwiedzanie Reykjaviku było już po oddaniu naszego wspaniałego, bardzo dzielnego Jimniego. Owszem, jest wąski, ale dla osób, które chcą spokojnie, bez większych ekscesów i olbrzymiej prędkości zwiedzać tę piękną wyspę nadaje się jak najbardziej. Pod warunkiem, że są to dwie osoby albo cztery z niewielkim bagażem. U nas bagażnik zajmowała walizka (tzw. lotnicza kabinówka) z jedzeniem i sprzętem do gotowania, namiot, puste plecaki, śpiwory, baniak z wodą i statyw (nic nie wystawało ponad tylne siedzenia). Ubrania zostały ułożone na tylnych siedzeniach.

Na drogach szutrowych sprawował się dobrze, oczywiście nie szarżowałyśmy z prędkością, starając się dostosować ją do typu drogi. Przejazdy przez rzeki pokonywał spokojnie, nie włączany był reduktor, ale wynikało to raczej ze stopnia trudności przepraw. Są przeprawy, które dla Jimniego bez ulepszeń byłyby nie do przejechania, a niektóre pewnie i z ulepszeniami nie byłby do przejechania, ale w takich miejscach nie byłyśmy. Jeździłyśmy w grupie 1 samochodu i doświadczenie zdobywałyśmy tak naprawdę na miejscu, dlatego nie zamierzałyśmy ryzykować bez potrzeby.

Pewnym wyzwaniem były drogi zachodnich fiordów - rzadko kiedy były barierki oddzielające drogę od „przepaści”. W większości były to drogi szutrowe, jadąc którymi chciało się, żeby tylko nic zza zakrętu nie wyjechało... Czasami widok nisko sunących chmur sprawiał ulgę – nie było widać, co jest w dole. Ogólnie – na pierwszy raz i na to, co chciałyśmy zobaczyć, Jimny był dobrym wyborem – nie ryzykowałyśmy przepraw i trudniejszych tras, ale „normalne” przejazdy były dla nas dostępne i na pewno z większą swoboda jeździłyśmy niż byłoby to w przypadku wynajmu plaskacza. Wyboru nie żałujemy, chociaż wiemy, że następnym razem, jeżeli będzie wynajmowany samochód, to większy, mocniejszy. No chyba, że będzie własny i przypłynie promem...

Dziękujemy wszystkim, którzy udzielili nam różnego rodzaju porad – począwszy od tego jak jeździć samochodem 4x4, poprzez przekazanie linków do swoich wypraw, na wszelkich informacjach dotyczących wyspy i samej oferowanej pomocy na Islandii kończąc.

Krótki opis wyprawy dzień po dniu jest - http://www.wiewiorek.pl/islandia.html
Aneta i Aśka