Laytowe Manewry na Ukrainie - part II. Razem, a jednak osobno...

Jak na prawdziwą "ternowelę" przystało na tylko jednym jej odcinku skończyć nie można. Dlatego listopadowe Laytowe Manevry doczekały się więc swojej kolejnej edycji, tym razem lipcowej... jeszcze bardziej  spontanicznej:)

Godzina zero wybiła lekko po północy na stacji benzynowej w Użgorodzie. Zważywszy na to, że wyprawa rozpocząć się miała we wtorek lub środę - każdy z jej uczestników dotrzeć na Ukrainę miał sam i we własnym tempie. Tempo jest kluczowe ponieważ około godziny 18 przed wyjazdem okazało się, że Pajero zamiast ruszyć w pełni chwały do boju na ukraińskie wertepy, pod domem...rozładowało akumulator. W tym samym czasie jedna z Toyot czekała już na Ukrainie. Akumulator chyba zostanie znakiem rozpoznawczym Laytowych Manevrów. Ale to nic! Zapalone „na pych” wyjechało kilka minut po czasie.

Pomimo lekkich zawirowań życiowo-pracowniczych udało nam się zgromadzić 3 poczciwe pojazdy terenowe. 2 x Toyota LC plus Pajero, czyli 9 uczestników – w tym 2 nieletnich!

Odcinek nocny zakończył się po jakichś 2 godzinach koło kapliczki w krzakach. Tam pod kołem i gołym niebem zrobiliśmy 3 godzinny nocleg. Dlaczego tak krótki? A dlatego, że najmłodsi off-roaderzy zaczęli grać w nogę około 5 rano i jakby to ująć, spać się już nie dało. Ruszyliśmy więc dalej...

Po kilku godzinach dotarliśmy do celu. Cel trochę się oddalił czasowo przez miejscowy targ, który tłumnie nas spowalniał. To co się naoglądaliśmy to nasze...Oprócz nowego dresu, można było kupić wszelkiego rodzaju chusty na głowę, buty, bramy ogrodowe, nagrobki, wersalki, a i tradycyjnie - nawet kurę. Kiedy przedarliśmy się przez tłum  wyminęliśmy czołg i bez większych przeszkód dopełzaliśmy do początku trasy. A tam dopiero diabeł miał nam powiedzieć: Dobryj Deń!

W tym miejscu nastąpiła nasza pierwsza rozłąka. Tak jak Toyoty mogły sobie dać radę z powysychanymi koleinami po Uralach i Kamazach, tak Pajero musiało wykonać objazd.

Grupa bardziej terenowa bez większych problemów - co niespotykane... dotarła na przełęcz, gdzie mogła wreszcie skonsumować pierwszy tego dnia porządny posiłek. Z tamtego miejsca dzieliło nas jakieś 15 km do rzeki, gdzie  z drugą częścią ekipy mieliśmy się zobaczyć.

Po nakarmieniu krów - ku niezadowoleniu jednego pasażera, że chleba zabraknie, ochoczo ruszyliśmy przed siebie. Oczywiście wyjechaliśmy trochę później niż było to początkowo w naszym zamiarze. Po co się spieszyć, jak mamy tylko 15km, pewnie trzeba będzie na nich czekać... I tak sobie jechaliśmy i jechaliśmy, aż... nie wpadliśmy po uszy do błota. Ahoj przygodo!

Wyciąganie jednej z Toyot zajęło nam około 4 godzin. Ukraińskie błoto tak skutecznie zabetonowało koła, że żeńska część imprezy postanowiła wyciągnąć leżaki i zmienić trochę klimat z przeprawowego na „all inclusive”. Świeża off-roaodwa krew w osobie Kudłatego, skutecznie motywowała resztę ekipy do działania. W końcu każdy miał ochotę przyuczyć nowego pilota jak wygląda prawdziwa zabawa w terenie. To na szczęście zwolniło nas – niewiasty, ze wszystkich obowiązków i pozwoliło swobodnie drapać się po nogach i pić... herbatę;) Kiedy to wreszcie wyswobodziliśmy się z opresji, ponownie ochoczo ruszyliśmy dalej. Ochoczo jest kluczowym słowem ponieważ za niecały kilometr okazało się, że:
a) znowu pada deszcz
b) czeka nas przepaść błotna ciągnąca się przez las
c) nie pada deszcz tylko grad
d) nie tylko grad, ale i burza z piorunami
e) a do domu daleko...

W tym momencie trzeba przyznać, że żarty trochę się skończyły...ale oczywiście - nie na długo. Przytomne umysły zaczęły działać i wiązać liny dzięki, którym powoli zsuwaliśmy się w dół. Ślizgiem wyjechaliśmy z lasu przy okrzykach – tych, którym psycha siadła, że zaraz zginiemy! Mała przerwa i ruszamy dalej...A tam? Kolejna skarpa! Tym razem prosto do rzeki...Na szczęście w Ukrainie drzew Ci pod dostatkiem, powiązaliśmy się linami i jedna Toyka sunęła głową w dół, a druga od d...drugiej strony.

Droga oznaczona na GPSie w kolorze żółtym – podmiejskim, w Karpatach okazała się trasą wiodącą przez koryto rzeki. Zmieniliśmy więc nastawienie z błotno-przeprawowego na amerykański rock crawling. Na szczęście około godziny 19 okazało się, że nie zginiemy marnie, tylko jest przed nami światełko w tunelu i wieczorne piwko przy ognisku! Wyjechaliśmy z lasu, wyjechaliśmy z rzeki do innej rzeki i znaleźliśmy się przed szlabanem ,który dzielił tereny dzikie od wiejskich. Przekroczyliśmy granicę wsi i wreszcie mogliśmy znaleźć się w umówionym miejscu.

Kąpiel w rzece, mycie ząbków i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. Trasa była już znana starym wyjadaczom Layotwych Manevrów więc szybko znaleźliśmy się w miejscu gdzie można było zorganizować biwak.

Druga część ekipy czekając na nas kilka godzin więcej niż było ustalone, miała okazję zaprzyjaźnić się z miejscowymi. I dzięki temu od pewnego pana, otrzymali oni dla nas wszystkich winko marki wino – podobno home made. Jegomość nie był zwyczajnym Ukraińcem, a synem wielkiego mistrza drwali, który w roku 1967 wywalczył chwałę i szacunek w odległej Kanadzie. Za to od partii otrzymał dom, a my otrzymaliśmy winko. Podobno domowe, ale cena mówiła sama za siebie. Niestety tak młody rocznik spotkał się z zbezczeszczeniem i musieliśmy … se je trochę dosłodzić!

Dzień drugi to pełna integracja ekipy. Nie rozdzielaliśmy się już wcale – jedynie do toalety, dlatego już wszyscy razem pędziliśmy po karpackich połoninach. Uznać, że było tam pięknie to za mało. Ogromne przestrzenie, góry, lasy, zero cywilizacji...Dzikie konie (hmm może tak pół na pół), owce....Sielanka na całego! Tam też znaleźliśmy miejsce na kolejny nocleg. Wyglądało to mniej więcej tak jakbyśmy zorganizowali sobie obozowisko w Dolinie Pięciu Stawów w Tatrach. Brakowało tylko strażnika, który mógłby nam wlepić mandacik.

Kolejny dzień, już niestety ostatni na połoninowej trasie klarował się dość obiecująco. Zjazd z połonin zakłócony został jedynie małą płatnością dla strażników leśnych. Każda płatność wydaje się nam być podejrzana, ta na szczęście okazała się prawdziwa i nawet dostaliśmy rachunek plus owczy ser na drogę. Jak później udało nam się ustalić, w dwóch parkach narodowych należy zapłacić za przejazd.

Stamtąd ruszyliśmy przed siebie – ponownie w stronę rzeki. Kąpiel nr 2 przy drodze, za wsią. Higiena musi być...W międzyczasie piwko w budynku z napisem Camp, obok kota bez nóżki. Ale żeby nie było – nakarmiliśmy i wygłaskaliśmy futerkowca żeby miał coś od życia.

Wieczorna trasa miała nas  przybliżyć do miejsca, z którego na następny dzień chcieliśmy ruszyć na Przełęcz Legionów, do której ostatnio nie udało się dotrzeć. Po drodze mieliśmy małe omamy wzrokowe. Pędząc przez karpackie wsie trafiliśmy do małego miasteczka, które wyglądało jakby zostało wycięte z mapy Szwajcarii i przyklejone do Ukrainy. Hotele, pensjonaty, wyciągi narciarskie...pięć gwiazdek to mało. Jak się później okazało, miejsce to jest chętnie odwiedzane przez Anglików! Tam też, u wrót miasta rozbiliśmy namioty – nieświadomi co nas miało za chwilę spotkać. A spotkał nas... Kola. Kola to pewien sympatyczny i pijany Ukrainiec, który potrzebował zapalić samochód „na pych”. Tak więc kiedy udawało mu się już ruszyć przed siebie swą Ładą, wracał do nas na wstecznym i gasił silnik. Ponownie pych i do przodu, wsteczny i znowu koło nas. Pobawiliśmy się tak dobrą chwilę, żeby w końcu Kola odważył się przyjść do naszego ogniska i … porozmawiać o literaturze;-) Kola był człowiekiem spragnionym polskiego towarzystwa, do tego stopnia, że prosił nas abyśmy mu śpiewali piosenki po polsku. To może skłaniać do przemyśleń, że był on bardziej pijany niż myśleliśmy! Był również dość zaradny, bo na każde nasze słowo na temat piwa, odpowiadał z uśmiechem wódka! Nie dał się przekupić. Niestety poniższy słownik polsko-ukraiński nie może przytoczyć jeszcze kilku innych słów, których się nauczyliśmy – redakcja ocenzuruje...Po dość nietypowym wieczorze my udaliśmy się do namiotów, a Kola do swej Łady. Rano na pych odjechał w siną dal, czyli do swojej żony!

W tym miejscu ekipa ponownie podzieliła się na pół – ze względów terenowych jak i również zdrowotnych;-)

Przełęcz Legionów to miejsce, do którego warto dotrzeć. Trasa powrotna jaką przebyliśmy w dół, mogła zostać określona mianem „tłustej”. Błotko, błotko i jeszcze oczywiście deszcz!

Tam też spotkaliśmy ukraińską ekipę off-roadową, która dopiero co wjeżdżała do góry. Kiedy minęliśmy się na trasie zaczął się prawdziwy plac zabaw. Jedna z naszych Toyot zepsuła sobie rozrusznik, a druga pierwszy raz w życiu sprawdzała kiedy zacznie błoto i woda wpływać do środka. Daliśmy radę! Małe pływanie i nurkowanie stało się wisienką na karpackim torcie.

Zatoczyliśmy koło i dotarliśmy do miejsca noclegu, w którym spaliśmy w drugim dniu.

A rano do domu! Niestety...Oczywiście na granicy kolejka na kilkanaście godzin. Nie wiedzieć dlaczego, udało nam się załatwić wszystko (z zegarkiem w ręku) 2h 10min. Pani celnik podchodząc do naszego wozu zaczęła drapać paznokciem tapicerkę i z zatroskaną miną zapytała: „a jak wy to umyjecie”?

Laytove Manewry edycja jesienna – tak pewnie będzie nazywać się kolejny, już III odcinek zmagań w terenie bez ciśnienia...Wszyscy uczestnicy zdeklarowali się na kolejny wyjazd plus ma dojść kilka nowych twarzy i samochodów. Miejmy nadzieję, że się uda, ale przecież...nie ma co za dużo planować! :-) Byle do jesieni!

A dla spragnionych wiedzy - terenowy słownik polsko-ukraiński:

Laytowe_tab

Z terenowymi pozdrowieniami,
D.P. / BUSHTAXI.PL
Zdjęcia: Dorota Polak, Piotrek Jędrzejewski