PLN w AUD, czyli 60-tką przez Australię

TRASA: Sydney – Byron Bay - Brisbane – Fraser Island – Townsville – Mount Isa – Derby – Broome – Alice Springs – Coober Pedy – Port Augusta – Adelaide – Melbourne – Philip Island – Canberra – Sydney

Jednym z naszych jak dotąd najlepszych i zarazem najgłupszych pomysłów był wyjazd do Australii. Najlepszy, bo z zamiarem ucieczki w czerwony outback, a najgłupszy, bo…we 2 i bez samochodu. Sama idea była dość prosta – przejechać, poczuć przygodę, nie zgubić się, a może jeszcze wrócić. Z przygotowaniami poszło nam trochę dłużej…

Przylatując na Antypody, odziani byliśmy jedynie w 22,5 kg plecaki. Wymóg linii lotniczych, któremu musieliśmy się poddać bez walki. Sam śpiwór czy sandały mogły nam nie wystarczyć w zaplanowanej walce z krokodylami. Dlatego na początek postanowiliśmy osiąść na 7 miesięcy w Sydney. Potrzebowaliśmy uzbierać fundusze na nasz pomysł i przede wszystkim kupić samochód.

000_Przygotowaniadowyjazdu2Poszło dość gładko. Zamiast robić zdjęcia na FB z Operą w tle, wertowaliśmy ogłoszenia na Gumtree. Początkowo chcieliśmy zaopatrzyć się w kultową 40-tkę, ale szybko wyszło, że na taki rarytas nas niestety nie stać, a i z naszymi gabarytami spać w środku byłoby dość trudno. Potrzebowaliśmy stosunkowo taniego czołgu, w którym będziemy mogli zamieszkać. Wybór padł na gwiazdę lat 80-tych. Toyota HJ60 ciężarówka z niesamowitym urokiem osobistym postanowiła nam towarzyszyć.

Nie obyło się bez małego liftingu. Pomalowane wcześniej wałkiem do ścian nadwozie Toyoty poprawiliśmy farbą do balustrad. Rdzę trzeba było przecież zamalować, na konto późniejszej transakcji sprzedaży. Dziury pod bagażnikiem dachowym opierały się na zaklejanie farbą, dlatego użyliśmy gum do żucia. Cały remont i przygotowania do wyprawy przeprowadziliśmy na chodniku, przed blokiem, gdzie zamelinowani byliśmy na wspomniane przeze mnie 7 miesięcy. W posiadaniu mieliśmy biały statek kosmiczny, ale nie całkiem byle jaki. Poprzedni właściciel odziedziczył go już z lodówką „lata 70-te”, snorkelem, zderzakiem przednim, w którym ukryła się mała perełka. A był nią oryginalny grzechotnik, który teraz grzeje swoje miejsce w garażu już na polskiej ziemi. My od siebie dodaliśmy, oprócz gum do żucia, jeszcze małą wymianę oleju oraz półkę z szafy z domu starców, w którym jedno z nas miało okazję pracować. Okazała się ona strzałem w dziesiątkę. Spełniała rolę półki, jak to na prawdziwą półkę przystało, ale dzięki niej połowa bagażnika była pusta i po złożeniu tylnych siedzeń mieliśmy przestronną sypialnię.

Ruszyliśmy w nieznane dnia 2 sierpnia roku 2010. Pora sucha. Z naszym sprzętem i funduszami na niezapowiedziane naprawy był to jedyny czas, kiedy mogliśmy marzyć, że dojedziemy dalej niż do Brisbane. Po wyjechaniu z Sydney straciliśmy pierwszą oponę. Australijczycy mają jedną, dla nas Polaków niezrozumiałą cechę charakteru – są mili, mili aż za bardzo i do tego bezinteresownie. Po złapaniu pierwszej gumy już wiedzieliśmy, że nie zginiemy. Przy zmianie koła zatrzymały się obok nas 4 samochody osobowe i nawet 1 road train. Wszyscy chcieli pomóc, pytali czy czegoś nam nie potrzeba, czy mamy narzędzia itd. I uwaga! Nikt nas przy tym nie okradł i nie dodał przymilnie: „Gdzie parkujesz bucu!”

190_FraserIsland3Pierwszym punktem programu została Fraser Island. Wyspa Piaszczysta, na którą wjazd mają tylko samochody z napędem 4x4. 75 mil piaszczystej plaży, słońce, psy dingo…Tak w skrócie można opisać to miejsce. Całość psuły jedynie odgłosy benzynowych V8, które wjeżdżały nam na psychikę, czyli polskie pojęcie o oszczędnym silniku diesla. Australijczycy wyznają zasadę, że im większe, im bardziej paliwożerne, im nowsze i bardziej odjechane mają terenówki, tym lepsza zabawa. Całkiem zdrowe podejście jak dla mnie. Podobne do tego, jakie jest w kawale o tym, co robi Niemiec i Polak na emeryturze. Niemiec bierze butelkę Tequili i idzie na plażę, Polak bierze butelkę moczu i idzie na badania… A Australijczyk? Zabierze ze sobą butelkę benzyny i pojedzie palić gumę w teren. Nie da się ukryć, że mają oni dość otwartą psychikę na przerabianie swoich terenowych zabawek na jeszcze bardziej terenowe. Samo Fraser Island nauczyło nas jak jeździć po piachu, ale i również pokazało, że bez turystów to se ne da! Firmy organizujące wycieczki komercyjne uzbroiły się już w autobusy 4x4 psując tym samym obraz rajskiej wyspy, jaką jest Fraser Island.

Po pierwszym przystanku ruszyliśmy dalej. Dojechaliśmy, aż do samej Wielkiej Rafy, skąd skręciliśmy wreszcie w stronę wymarzonego pustkowia. Zjazd na Mount Isa sprawił, że oprócz road trainów i napalonych na off-road australijskich emerytów byliśmy sami. GPS przyzwyczaił się do wyświetlania komunikatu pt. „Kolejny manewr za 1000km”, co nas trochę miażdżyło…Kangury, słońce, pustynia i my. Można powiedzieć, że osiągnęliśmy cel, ale nie tak do końca. My jechaliśmy przecież dalej, prosto na Dziki Zachód!

147_IMG_3640Niestety przygody w stylu pierwszych odkrywców nie są już teraz możliwe. W związku ze swoją miłą i pomocną naturą Australijczycy opisali i zaznaczyli każdy nawet najmniejszy zakręt. Wszystko po to żebyś Ty turysto nie zdołał się zgubić, wleźć do wody pełnej krokodyli, nie przeoczył najlepszego punktu widokowego na trasie, czy też nie zapomniał, że przez 10 następnych kilometrów masz okazje przejechać kangura. Aż chciałoby się wykrzyczeć z radości „Ahoj przygodo”!

To, co nas mile zaskoczyło to Buchanan Hwy, droga oznaczona na mapie, jako Hwy, a w rzeczywistości pełna kangurów i dzikich osłów polna ścieżka. Oponę straciliśmy po raz 2. Kiedyś przeczytaliśmy, że w Australii gubi się opony zawsze o najgorętszej porze dnia, tak, aby nie było nigdy za miło…Potwierdzam! Godzina 13 opona znika…

Po prawie dwóch tygodniach osiągnęliśmy cel, którym był region Kimberly. Dojechaliśmy do Kununurry. Tam też spotkaliśmy pierwszych, prawdziwych Aborygenów. Niestety mieliśmy okazję poznać tylko tych, którzy całe dnie spędzali i pewnie nadal spędzają siedząc na trawie przed hipermarketem, dzierżąc w dłoniach wino marki wino. W pn-zach części Australii napisy na sklepach monopolowych oprócz promocji piwa, głoszą: „no shoes, no service”. Dodam tylko, że Aborygeni nie chodzą w butach…

121_Poludnie5Kununurra to przede wszystkim punkt wypadowy w góry Bungle Bungle. Chmara turystów i much, ale oprócz tego miłe przeprawy przez strumienie i noclegi w samych górach. Bungle Bungle to piaskowce porośnięte mchem, które mają dość niespotykany wygląd. Odkryte zostały przez przypadek i stosunkowo niedawno. Mimo tego, że oglądaliśmy je w 40 stopniowym upale, mogę stwierdzić, że warto było. Dla niewtajemniczonych dodam, że każdy napotkany przez nas Park Narodowy miał płatny wjazd. Koszty ukryte podróży. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść.

Po oglądaniu skał chcieliśmy zmienić trochę widoki, na bardziej rajskie. Dlatego postanowiliśmy przenieść się do nadmorskiej miejscowości o nazwie Broome. Miała nas tam zaprowadzić słynna i opiewana w każdym przewodniku Gibb River Road. Na miejscu okazało się, że jest ona w takim samym stopniu przereklamowana jak i nudna. Szarańcza turystów i zbyt dobre warunki na drodze to dwie jej największe wady. Zawiedliśmy się i to bardzo! Popierdółka straszna…

Nagrodą jednak okazało się samo Broome. Raj na ziemi! Raj znany z najlepszych na świecie pereł i najpiękniejszych zachodów słońca. To tak, żeby dodać trochę romantyzmu do całej tej opowieści… A my? Zamelinowaliśmy się nielegalnie na Cable Beach i postanowiliśmy odpocząć trochę od much, turystów i czerwonego pyłu. Sam pobyt na plaży umilany był widokiem nagich 80-latków, którzy prezentowali całe dnie swe wdzięki, nam, Bogu i słońcu…Egzotycznie było!

123_Obraz227W Broome okazało się, że dalej na zachód jechać już nie możemy, więc czas wracać. To przyprawiło nas o lekką depresję, która skończyła się w momencie znalezienia Tanami Rd. Prawie 1000 km po pustyni, na której spotkać można jedynie szalejących z prędkością światła Aborygenów w samochodach bynajmniej nie terenowych. Dopiero tam poczuliśmy, że osiągnęliśmy cel. Czerwona ziemia i jedno wielkie nic. Przeżycie, którego z racji naszego zaludnienia nie sposób doświadczyć w Ojczyźnie. Pomimo, że byliśmy jeszcze w ciemnej dupie zgodnie stwierdziliśmy, że dopięliśmy swego! Wystarczyło tylko zakleić samochód gumą do żucia i kupić mapę, żeby dojechać aż tam.

Nasz wielki powrót nie obył się bez wjazdu do Alice Spring. Samo miasto nie jest może tak sławne, jak okolica, w której się znajduje. Uluru, czyli czerwony monolit wystający z jądra ziemi to miejsce kultu dla każdego turysty i chyba, dlatego jest ich tam aż tylu. Wjazd do Parku Kata Tjuta jest najdroższy w całej Australii. Góra jak góra, widoków z niej nie ma, a Aborygeni nie za bardzo rozumieją, po co Białasy niszczą ich miejsce święte. Nie zabraniają wspinaczki, ale proszą żeby tego nie robić. Tłumy, które napierają na szczyt wskazują, że i tym razem ich prośby nie zostały wysłuchane. Zdjęcie i jedziemy dalej…

Południe! Tam jeszcze nas nie było. Po czerwieni, zielony został drugim organizatorem imprezy. Południe kontynentu ni jak ma się do całej jej reszty. Zaczęliśmy zastanawiać się czy aby nam trochę wcześniej nie przygrzało, bo każde z nas miało nieodparte wrażenie, że teleportowaliśmy się do Anglii. Nawet deszcz 143_TanamiRdzaczął padać. W rejonie południowym zajmowaliśmy się zwiedzaniem miast…Adelajda, Melbourne, Canberra…A pomiędzy tym jakieś małe skoki w bok. I tak skoczyliśmy zobaczyć 12 Apostołów. Skały wyrastające z oceanu, które przyciągają jak magnez wszystkich skośnookich fotografów. Uciekliśmy stamtąd…Po drodze do Sydney zahaczyliśmy o malutką Philip Island. Przewodnik, który mieliśmy ze sobą naciągał na fantastyczne przeżycie, którym jest obejrzenie parady pingwinów. W skrócie: co wieczór pingwiny wychodzą z wody na plażę i wszyscy się cieszą. Zabawa okazała się płatna, więc olaliśmy temat i stwierdziliśmy, że wracamy do Sydney, bo trzeba jeszcze sprzedać samochód…

Bilans naszego pomysłu to 14 tys. przejechanych kilometrów, 44 noce spędzone w samochodzie, 4 rozerwane opony (marki Cooper), miliony wydane na paliwo w interiorze, 1 zabawa z funnel webem i przede wszystkim…grzechotnik Warn w kieszeni! Małe oszustwo na koniec? Nowy właściciel Toyoty zapytał, czy jeździliśmy nią gdzieś dalej niż do Brisbane…Opowiedzieliśmy równocześnie: „nołłłł!”

Text i foto: Dorota Polak

 

>detail=8}</div></center>