Sydney – Karratha, czyli podróż życia Michała Gintera

To nie była wycieczka, tylko tak na prawdę przeprowadzka. Skończyłem robotę w Sydney i dostałem nową w Karrathcie. Ponieważ potrzebny był mi samochód na miejscu, więc trzeba było go i tak przewieźć. Transport samochodu kosztowałby niemała 3000,- AUD, więc taniej było jechać. Ponieważ przez pierwsze trzy tygodnie nie było zakwaterowania dla reszty rodziny, więc musiałem jechać sam. Trochę strach, ale przygoda ciągnęła. Dla BHP wynająłem telefon satelitarny, co by wszędzie i zawsze był kontakt z domem.

210Oczywistością było, że droga poprowadzi szutrami "na przełaj" przez kontynent, a nie asfaltem na około - przecież nie po to ma się terenówkę! Trzeba było załatwić kilka zezwoleń na przejazd przez ziemie aborygeńskie, jedno od wojsk lotniczych (to te tereny, gdzie razem z Brytolami testowali rakiety z atomowymi włącznie) i parę przepustek przez parki narodowe.

Trasa była kalkulowana w okolicach 5.500 km, ale niektóre drogi były zamknięte z powodu deszczy, które przeszły kilka dni/tygodni wcześniej, więc zmuszony byłem brać objazdy. A objazdy rzędu 300 km to w Australii nic nadzwyczajnego… Poza tym po drodze modyfikowałem lekko trasę, żeby zobaczyć jak najwięcej. Wyszło 7700 km.

Duży bak (170 litrów) był wsparty pięcioma kanistrami po 20 l, co miało być zabezpieczeniem na najdłuższy odcinek bez stacji: 1080 km z Warburton do Newman w poprzek słynnego Canning Stock Route. Z powodu "wklejenia" i akcji samoratunkowej zrezygnowałem z tego odcinka, bo w razie porażki, to bym musiał kilka miesięcy czekać na porę suchą. Na tej trasie, na wschód od Newman siedzi właśnie wklejony Szwajcar, już od kilku dni i chłopaki z Obrony Cywilnej kombinują jak go wyciągnąć, bo nie ma jak do niego dojechać. Na razie zrzucili mu radio, żeby się móc porozumiewać i wiedzą, że żarcie i wodę ma na jeszcze tydzień.

W trakcie podróży obyło się bez ani jednego kapcia (a były momenty, że dałem oponom popalić!). Różnego rodzaju straty zaznaczały kolejne etapy mojej podróży.

Odnotować należy ułamaną lampę na dachu (pęknięta podstawa), która nie zniosła setek gałęzi na Anne Beadell Highway, chłostającym bez litości cały samochód. Paski opinające namiot dachowy z tego samego powodu rzuciły mi rezygnacją prosto w twarz - promieniowanie UV dobiło resztki dobrej woli.

Jedno lusterko wsteczne (szkło) padło na Anne Beadell Highway, a drugie w moich rączkach-imadełkach podczas próby przełożenia prawe/lewe (od tego momentu na zdjęciach widać oba złożone). Ze sprężarki 90ARB wywibrowała jedna śrubka mocująca, ale oględziny w Pipalyatjarze zapobiegły dalszym problemom. Czujnik ciśnieniowy sprężarki miał chwile zwątpienia po brodzeniu w gigantkałużach, ale po serii gróźb karalnych "odnalazł swe miejsce w szeregu".

W bliżej niewyjaśnionych okolicznościach puściła końcówka linki (oryginał WARN!) i stalówka wymagała ponownego przykręcenia do bębna - mikroremont w Ilkurlce.

Aaa! Zapomniałbym! Klocki hamulcowe z tyłu - w Sydney było ich jeszcze ¼, a zaczęły pokwikiwać na Anne Beadell Highway. Pierwszą napotkaną cywilizacją było Warburton, gdzie "mechanik wioskowy" poleciał samolotem gdzieś i miał wrócić za kilka dni. Kolejna wielka nadzieja Laverton okazało się norą (zero serwisu – czytaj: części). Dopiero Leonora okazała się wystarczająco duża.

W Newman (zaledwie 600 km przed metą) poprosiłem chłopaków o sprawdzenie poziomu oleju w skrzyni rozdzielczej, bo z przedniego uszczelniacza (wał) zaczął kapać olej (mój wielki zawód - 40.000 km przejechane i coś takiego! Skandal!). Okazało się, że oleju nie brakuje (???). Samochód pojechał na przegląd 40.000 km w Toyocie w Karracie i uszczelniacz został wymieniony na gwarancji, ale za to chłopaki stwierdzili, że łożyska tylnych kół są uszkodzone (podobnoż dostała się woda). Ja naprawdę nie wiem dokąd niezawodność tych samochodów terenowych zmierza! Co prawda nie poprosiłem o wydanie zużytych części...

Przeprowadzka okazała się podróżą mego życia!

Text i foto: Misiek Ginter

Ginter_mapa1Ginter_mapa2