WST Sokółka 1200 Challenge 2013 – sekcja zwłok

WST Sokółka 1200 Challenge przeszła do historii – tak mogłaby się zaczynać typowa relacja z tego podlaskiego rajdu. Bla, bla, bla… Nudy i standardów nie znoszę. Dlatego też w Sokółce czułam się wyśmienicie, bo ani nudy, ani standardów tu nie było. Było za to obiecane piekło i zapowiedziane trupy. O dziwo, uczestnikom się to podobało. I o to chodziło.

WST Sokółka 1200 Challenge przeszła do historii? Ależ bzdura! Historię to nowe wydanie starej, dobrej Sokółki właśnie tworzy. Począwszy od przyjezdnej świętej trójcy organizatorskiej, poprzez oryginalną, obrazkową nomenklaturę prób, po rymowane puchary wszystko bowiem było świeżuteńkie jak chlebek prosto z pieca. A tak właśnie przecież rodzi się nowa, świecka tradycja, no nie? I nowa jakość również, całkiem niezła zresztą. To fakt, nie jestem w tym przypadku obiektywna, wszak pełniłam funkcję tajnego współpracownika organizatorów i samego diabła. Same za siebie mówią jednak fakty. No nie, nie te TVNowskie „Fakty”. Chociaż i w TVNie znaleźli miejsce na pokazanie wariatów, którzy babrają się po uszy w podlaskim błocie i jeszcze się z tego cieszą.

A przecież mówiliśmy… Przecież uprzedzaliśmy… Przecież ostrzegaliśmy, że będzie piekło. Ale nie, do offroadowych głów takie ostrzeżenia nie trafiają. A dla niektórych wręcz im gorzej, tym lepiej. I takim to sposobem na starcie WST Sokółka 1200 Challenge stawiło się prawie 40 załóg, które postanowiły sprawdzić na własnej skórze, czy zapowiedzi podlaskiej masakry nie były przypadkiem tylko czczymi pogróżkami. Otóż nie były.

O 17:30 wszystkich tych szaleńców zebraliśmy na sokólskim rynku, tuż przed Urzędem Miasta, by sobie ludzie mogli ich pooglądać i zapytać, po kiego grzyba oni się do tego błota pchają. Pomimo deszczu całkiem sporo mieszkańców Sokółki przyszło obejrzeć to zoo. Jak na honorowy start z centrum miasta przystało, była pełna kulturka – elegancka brama startowa od naszego sponsora Lotto, uściski dłoni burmistrza i kibice machający łapkami i cykający fotki. I kulturki to by było na tyle, bo każdy zawodnik, który stamtąd odjeżdżał, mógł sobie już tylko kląć.

Prolog był szybki i mokry. Tu można było cisnąć ile fabryka (jakaś) dała. Ale do czasu tylko, bo czterokilometrowa trasa prologu zakończona była wielką dziurą w ziemi, a konkretnie żwirownią, na dnie której znajdowało się bajorko. Obstawiałam, że już na tym etapie jakieś załogi polegną, ale okazało się, że nie doceniłam tych desperatów, którzy postanowili przyjechać na piekielną Sokółkę. O ile mi wiadomo, to skończyło się jedynie drobiazgami w stylu zagotowania silnika. Zupełnie bez usterek i w dodatku najszybciej tę część sokólskiej potyczki przejechał, czy wręcz przeleciał Ignacy swoim znającym ten teren Szerszeniem. Równie świetnie poradził sobie z tym zadaniem jego siedemnastoletni syn Karol na quadzie. Niedługo później Karol pozbył się swojego jedynego quadowego konkurenta, który poddał się uznając, że niesympatyczna aura w połączeniu z jeszcze bardziej niesympatycznym terenem nie służą ani jemu, ani jego pojazdowi. Mimo zagwarantowanego pierwszego miejsca w klasie quadów, Karol jednak walczył dzielnie dalej. A dalej to się dopiero działo!

Podczas gdy zawodnicy ruszali na nocną trasę, ja czekałam na bazie na ekipę TVN24. Postanowili oni bowiem pokazać światu, że Kubica nie miał co narzekać na błotniste odcinki Rajdu Polski, bo w Sokółce cała zgraja offroadowców świadomie, z premedytacją i, co więcej, z zadowoleniem pakuje się w bagna po uszy. Najdobitniej można było to pokazać na przykładzie bobrowego rozlewiska, gdzie pieczątki organizatorom pomagał wieszać sam szatan. Tam też się udaliśmy. Ekipa TVN24 nawet się na tę wizytę przygotowała, zakładając kalosze i kurtki przeciwdeszczowe. Ja natomiast pojechałam w wyjściowych ciuszkach i bez niczego, co chroniłoby mnie przed ulewą. Ale co tam, offroad to offroad, a przecież się nie rozpuszczę. Po ponad dwóch godzinach spędzonych na deszczu stwierdziłam jednak, że być może jednak się rozpuszczę. Ale to i tak nic wobec tego, z czym mieli do czynienia zawodnicy. Choć oni chyba w sumie deszczu nawet nie czuli, bo i tak grzęźli po szyje w mrocznej otchłani. Nawet Szerszeń, który przelatywał każdą próbę, postanowił na dłuższą chwilę przycupnąć w samym środku bagniska. On jednak wrócił cało z etapu nocnego, w przeciwieństwie do innych aut, które postanowiły swój żywot tej nocy zakończyć. Noc, deszcz, teren i piątek trzynastego dały się także we znaki załogom turystycznym, bo im złośliwy Duch Puszczy pieczątki wieszał chyba po pijaku. Bez trudu jednak z tym wszystkim uporali się turystyczni Podlasianie, którzy przecież z Duchem Puszczy są za pan brat. Niemniej większość kart drogowych oddanych po etapie nocnym miała sporo luk. Znaczy, że faktycznie lekko nie było.

Po krótkiej dawce snu lub w niektórych przypadkach całkowitym jego braku ci, których noc i zdradliwy teren oszczędzili, wyruszyli na etap dzienny. Wraz z nimi ja z kolejną ekipą TVN24. Już z rana zawodników czekała kąpiel w dość głębokim bajorze, tam zatem się udaliśmy z kamerą. I warto było. Tam bowiem można było poobserwować pływającą Suzukę Stanga, robiącego tsunami Szerszenia czy też wiozącego się na jego dachu cwaniaka Cienkiego. Raz-dwa i nagranie gotowe. Telewizory pojechały do domu, a załogi w dalszą trasę. Tam oprócz urokliwych, choć ciutkę zepsutych pochmurną aurą pejzaży uczestników WST Sokółka 1200 Challenge czekały już głównie lżejsze próby. No, może za wyjątkiem trawersów, które zwłaszcza po deszczu miały prawo sprawiać problemy. Zwłaszcza, że organizatorzy postanowili i tu popisać się fantazją w zakresie wieszania pieczątek czy taśmowania. Turyści z kolei za dnia mogli się poniekąd poczuć jak w nocy, gdyż na starej żwirowni w Łosośnej musieli się pobawić w ciuciubabkę. Za cel bowiem postawiliśmy tu sobie porozrzucanie pieczątek po licznych górkach, a na domiar złośliwości Duch Puszczy pomieszał numerki pieczątek. A co tam, niech sobie poganiają! W końcu o to chodziło, by sobie mogli w tym ślicznym miejscu trochę posiedzieć. I nie słyszałam, żeby ktoś na tę zabawę w poszukiwaniu pieczątek narzekał. Zresztą w ogóle nie słyszałam, żeby ktoś narzekał. Wręcz przeciwnie, mnóstwo załóg tę nową wersję Sokółki chwaliło. Przyznawali, że tak hardkorowo to tu jeszcze nie było. Tę opinię potwierdził również Ignacy, który przez 5 lat organizował tę podlaską potyczkę, a tym razem wreszcie sam miał okazję po wytyczonych niegdyś przez siebie szlakach poganiać. I wygrać oczywiście, bo któż inny mógł mu tutaj dorównać?

A propos wyników. Pierwsze miejsca w poszczególnych klasach w zasadzie nie były zaskoczeniem, zwłaszcza, że większość pucharków została na Podlasiu. Reszta stawki natomiast to już totalna loteria. Okazało się bowiem, że warto było niektóre próby odpuścić, oszczędzając auto, niż pchać się w najcenniejsze pieczątkowo próby, ryzykując zamordowanie pojazdu. A zgonów aut kilka nastąpiło. Między innymi Titanic zatonął, a Tweety przestał ćwierkać. Natomiast Suza Stanga, która przyjechała do Sokółki nie całkiem zdrowa, wróciła do domu w niepogorszonym stanie i z 5. miejscem w swojej klasie, za to Stang i Cichy jako jedyni piątkową noc przespali. Ot, taktyka!

Ogłoszenie wyników tradycyjnie miało miejsce podczas bankietu. Uroczyście było, bo gratulacje wszystkim uczestnikom WST Sokółka 1200 Challenge osobiście składali Burmistrz Miasta Sokółka oraz Wójt Gminy Kuźnica, którzy użyczyli nam swoich włości. Szczególne podziękowania popłynęły w stronę sponsorów rajdu, czyli sokólskich firm: Metal-Fach, Konar, Lux-Bet i Farmer oraz wspomnianego wcześniej Lotto, dzięki których finansowej i rzeczowej pomocy mogliśmy się razem bawić. Ci zaś, którzy bawili się w najbardziej mrocznych zakątkach okolic Sokółki, czyli krótko mówiąc zawodnicy, za swoją wytrwałość w walce z szatańską wizją zawleczenia ich do piekła oraz ze złośliwością Ducha Puszczy, otrzymali bilety na osobiste spotkanie z Belzebubem. A propos Ducha Puszczy – ta wredna gadzina zeżarła nam bankietową żywność! Na szczęście zostawiwszy podlaski bimberek:)

To tyle ode mnie. Na koniec jeszcze kilka słów od Ojców Dyrektorów WST Sokółka 1200 Challenge, czyli Lightblessa, Longa i Czarnego: „Dziękujemy wszystkim załogom, byliście fantastyczni, nikt nie zniszczył łąk, pól, dróg i innych takich. Gratulujemy zwycięzcom, gratulujemy wszystkim wytrwałości i woli walki z terenem, zwłaszcza na części nocnej, która z założenia miała być ciężka, ale dzięki strugom wody z nieba stała się mocno hardkorowa. Specjalne podziękowania dla Ignacego, bez jego ogromnej pomocy i zaangażowania nie dalibyśmy rady tej imprezy zorganizować. Szacun! Dostaliśmy kilka smsów od załóg, że było znakomicie, grubo i z chlebkiem - dziękujemy i cieszymy się, że się Wam podobało. Jeśli były jakieś niedociągnięcia to wybaczcie, pierwszy raz robiliśmy coś takiego, w zasadzie uczyliśmy się na żywym organizmie”. Ja tylko dodam, że pacjent przeżył i spieprzył z prosektoryjnego stołu ;)
Tajny współpracownik piekielnych służb specjalnych, Ania „Fergie” Michalska
fot. Sławek Rudnik Podlasie 4x4


Sokolka_KLasyfikacjav2